AN: Uwaga, fiction-non-fiction! Wszelkie kluczowe nazwiska zostały zmienione z przyczyn oczywistych; wspomniane miejsca, wydarzenia a także postacie są przekoloryzowane do granic absurdu.
***
Wrrrrrr wrrrrrrrr wrrrrrrrr
Miau
Wrrrr wrrrrrrr
Miau – Byron otworzył ślepka, podniósł łepek. Za oknem niebo zaczynał szarzeć, ale nie czas jeszcze było wstawać. Niemniej ten irytujący dźwięk nie ustępował.
Wrrrrrr wrrrrrrrr.
Podniósł się ze swojego miejsca na poduszce. Człowiek spał w najlepsze, a to coś, co używał do rozmowy wibrowało na nocnym stoliku. wrrrrrrr
Szturchnął człowieka łapką. Nic. Nachylił się i szczypnął jego ucho. Człowiek przewrócił się na plecy, ale nie obudził. Wrrrrr
Byron wdrapał mu się na klatkę piersiową. Miau. No już, odbierz, niech tak nie dzwoni. MIAU, klepnął go po twarzy. Raz i drugi.
– Czego kocie? – wymamrotał zaspanym głosem człowiek.
Miau – odparł Byron.
Kord mrugnął śpiąco. Wrrrrr wrrrrrrr, telefon. Bezwiednie sięgnął po aparat. Byron zsunął się na pościel. Chryste, która to godzina? Kto może dzwonić o tej porze? Rzucił okiem na ekran, „dyr. Bramy Grodzkiej” przeczytał, pociemniało mu przed oczami. Wcisnął „odbierz” i rzekł do słuchawki
– Dyr-torze, p-rządni ludzie o 4:30 rano śpią? – i nie czekając na odpowiedź rozłączył się.
Cholera jasna, myśli, że jak on rozpoczyna pracę o trzeciej rano to wszyscy inni też muszą. Odwrócił się na drugi bok. Naciągnął kołdrę pod brodę, zanim zasnął usłyszał jeszcze pełne satysfakcji „miau” Byrona.
Telefon zadzwonił ponownie przed siódmą, kiedy kończył śniadanie. Dyrektor przepraszał za niedogodną porę, ale „panie Kordas musi mi pan pomóc”. Więc zaraz po tym jak dopił kawę, ściągnął Lubomirskiego i razem podreptali do Bramy Grodzkiej wywiedzieć się dlaczego dumny dyrektor brzmiał tak żałośnie.
Przy wejściu panował spokój. Punkt festiwalowy rozkładał się powoli w przejściu, podłączano właśnie mikrofony. Kiwnął na wolontariuszy i ruszył schodami na górę. Pamiętał, że jeszcze kilka lat temu w tym miejscu na schodach znajdowała się brama. Co było na tamten czas niedorzeczne, biorąc pod uwagę, że brama nieustannie była zamknięta, nawet w dzień i broniła wstępu do instytucji kultury wszystkim odwiedzającym. Jeśli kultura miała być dostępna to na pewno nie tam. Zmieniło się to po tym, jak kilkakrotnie zwrócono uwagę dyrektorowi. Z początku próbował się wymigać, podkreślał rolę bezpieczeństwa pracowników, ale i on musiał w końcu przyznać rację. Po tym jak usunięto bramę odetchnęli zarówno pracownicy jak i zwykli odbiorcy kultury. Obecnie dostępu do instytucji bronił tylko – jak podkreślił Misza – alarm zamontowany przy drzwiach.
– Layla rozprawiłaby się z nim bez trudu – zawyrokował Lubomirski, chociaż nie przypuszczał, żeby złodziejka miała jakąś naglącą potrzebę włamywania się do Bramy Grodzkiej. Nie było tam specjalnie dużo atrakcji.
W sekretariacie pokierowano ich do sali czarnej.
Pierwsze co zobaczyli to zakłopotaną twarz September. Dziewczyna stała w głębi korytarza tuż przy wejściu do sali i rozmawiała z innymi wolontariuszami. Gotowali salę na wieczorną galę. Ich spojrzenia spotkały się i September szybkim krokiem podeszła do nich.
– Hej słońce, jak miło cię widzieć we wczesnych godzinach porannych opatrzoną świetlistym uśmiechem i jasnymi oczami – przywitał ją Lubomirski.
– Daruj sobie. Dyżur mam jak widzisz, pytanie co ty tu robisz „we wczesnych godzinach porannych”?
– Szanowny dyrektor mnie zaprosił… właściwie zaprosił Korda, ja tu jestem… dla towarzystwa. Wiesz coś?
Rozejrzała się niepewnie.
– Nic oficjalnego, podobno Andrzejewski znowu zniknął – odparła półszeptem.
– Co to znaczy znowu zniknął?
– Wczoraj też nie wrócił na noc do mieszkania. Znaleźli go dopiero na Królewskiej. Dzisiaj też go nie ma, pewnie zabalował, ale dyrektor jest śnięty bo dzisiaj jest gala i Andrzejewski ma nagrodę odebrać. No wiesz, cały dzień próby, a tego nie ma. Miał też prowadzić audycję od szóstej trzydzieści.
– Powiedz mi słońce, a ty przypadkiem nie maczałaś w tym swoich paluszków?
– JA? Po co niby?
– Panie Kordas! – rozległ się głos dyrektora zanim mogli odpowiedzieć dziewczynie. Dyrektor wyglądał na podenerwowanego w całej swojej niewysokiej postaci. Dłonie mu dygotały i wzruszał ramionami jak zawsze, kiedy się denerwował. – Cieszę się, że pan tak szybko przyszedł!
– Naturalnie – odparł i wskazując towarzysza przedstawił: – To jest Misza Lubomirski, dziennikarz śledczy.
Wymienili uścisk ręki.
– Dyrektorze, rozumiem, że sprawa jest poważna – zauważył Misza.
– Poważna? Poważna? – powtórzył dyrektor. – Nawet nie zdaje pan sobie sprawy jak bardzo. Ale przejdźmy dalej, wszystko panom opowiem, ale przejdźmy. Proszę. Proszę tędy. – cofnęli się na korytarz, September podreptała za nimi. – Tutaj. O tutaj, widzą panowie?
Wskazał białe drzwi prowadzące do reżyserki, z tego pomieszczenia nadawało radio festiwalowe. Na podłodze przed wejściem leżały przewrócone pudełka i drabina.
– Przemeblowanie robicie? – spytał żartobliwie Kord.
– Jakie przemeblowanie, panie Kordas! W środku festiwalu, chyba pan rozum postradał. Nie widzi pan czego brakuje?
– Prowadzącego audycję?
– A no właśnie, no właśnie.
– I po to dzwonił pan do mnie o 4:30 rano, dyrektorze? Żeby mi powiedzieć, że poeta zaginął?
– Benedykt Andrzejewski nie jest jakimś tam poetą, w tym roku jest najważniejszym poetą na festiwalu. I zaginął.
– Czy zawsze przychodzi do pracy przed piątą?
– Nie zawsze, ale nie w tym rzecz. Otóż pan Benedykt nie zostawiłby reżyserki w takim stanie. No proszę zobaczyć, przejścia nie ma, pudełka rozrzucone, przewrócona drabina, drzwi na oścież. Pan Benedykt bardzo dba o porządek i spokój tego miejsca.
– Może zwyczajnie drabina się w nocy przewróciła?
– I ściągnęłaby ze sobą pudełka?
– Sprawdzał pan w jego mieszkaniu, pewnie zaspał?
– Byłem, pukałem, dzwoniłem na komórkę, nie odbiera.
– Sprawdzał pan na Królewskiej? W hostelu? – dodał widząc zdumienie na twarzy dyrektora. – Podobno wczoraj tam nocował.
– Nie sprawdzałem. Zaraz to zrobię. Panowie tu poczekają, ja zadzwonię. Zaraz wrócę.
Oddalił się pospiesznie w kierunku sekretariatu.
– Co jest na górze? – spytał Misza, wskazując schody za przewróconą drabiną.
– Strych – odparła September.
– Czyli?
– Stanowiska komputerowe dla podrzędnych pracowników.
– Poważnie?
– Nie słuchaj jej – wtrącił Kord
– Czyli nie ma tam stanowisk komputerowych?
– Są.
Logika September, westchnął w myślach Lubomirski i skomentował już głośno:
– Dziwna sprawa. Tam jest drugie wejście, prawda? – wskazał korytarz po prawej.
September kiwnęła głową.
Przeszedł wzdłuż korytarza. Brama Grodzka stanowiła istny labirynt. Mógł to przyznać każdy, kto wchodził tam po raz pierwszy. Mnogość korytarzy, przejść i pięter mogły powodować dezorientację. Czerń ścian nie sprzyjał lokalizacji i gdyby nie linie na posadzce, odwiedzający mogliby się zagubić. Po pewnym czasie można się było przyzwyczaić i nauczyć drogi.
W korytarzu niczego nie znalazł. Zdziwiłby się, gdyby było inaczej. W wąskim korytarzu nie było niczego, co mogłoby zwrócić uwagę potencjalnego włamywacza. Na wszelki wypadek sprawdził zamki w drzwiach. Nie nosiły śladów włamania.
Wrócił do sali czarnej.
Drabina leżała wzdłuż przejścia do reżyserki. Nie było co się specjalnie zastanawiać, ktoś próbując dostać się do skrzynek odstawił drabinę, a ta przewróciła się podobnie jak pudełka. Znów pomyślał o włamaniu, ale czego złodziej miałby tutaj szukać? Starych kabli? Kilku mikrofonów? Gruba warstwa kurzu na półce nie wskazywała raczej na częste użytkowanie tych sprzętów.
– Kto go ostatni widział?
– Czy ja wiem? – September wzruszyła ramionami. – Dużo osób się tu kręci. Wczoraj musieli skończyć audycję koło dziesiątej wieczorem. Ogarnięcie sali mogło zająć z pół godziny maks. Nie ma tu za dużo do roboty. Myślę, że przed jedenastą wszyscy wyszli, chociaż Andrzejewski ma podobno tendencję do zostawania dłużej, żeby przygotować się na następny dzień, ale to tylko ploty.
Lubomirski zrobił krok nad drabiną i wszedł do reżyserki. Sprzęty były w nienaruszonym stanie. Przynajmniej tak mu się mogło wydawać, nie wiedział przecież, czy któryś ze wskaźników nie został przesunięty. Mógłby mu to powiedzieć Andrzejewski, który urzędował w tym pomieszczeniu od rana do wieczora z krótkimi przerwami na jedzenie i spanie, ale teraz zaginął. Zszedł na korytarz. Zamknął drzwi, na nich wisiała kartka nakreślona wprawną ręką artysty „Tu nadaje Radio Poezji, jeśli nie chcesz się znaleźć na antenie – nie wchodź – albo wchodź, tylko po cichu”. Róg kartki był nieco odklejony.
– Tam też go nie ma – oznajmił dyrektor, podchodząc do nich.
– Jest jeszcze jakieś miejsce, w którym mógłby się zakotwiczyć tej nocy? – spytał Lubomirski.
Dyrektor zastanowił się. Nie znał na tyle Andrzejewskiego, żeby orientować się w jego ulubionych lubelskich lokalach, chociaż poeta już dziesiąty raz brał udział w festiwalu. Mogli to wiedzieć wolontariusze lub nawet koordynatorzy, ale prawdopodobieństwo było nikłe. Wzruszył bezradnie rękami.
– Zawiadomił pan policję, dyrektorze? – chciał wiedzieć Kord.
– Oczywiście, dzwoniłem do komisarza Dowbora, ale powiedział mi, że ma teraz ważniejsze rzeczy na głowie, a poza tym nie ma podstaw by uznać tej sprawy za porwanie…
– Cóż, na razie nie ma co sprzeczać się z dobrym komisarzem – zauważył Lubomirski. – Kord potrzebuję tych informacji, o które prosiłem. Tymczasem, pozwoli pan, – zwrócił się do dyrektora, – że pożyczę sobie jednego wolontariusza do pomocy. Do zobaczenia!
Chwycił September za rękę i ruszył do wyjścia. Zdezorientowana podążyła bez słowa.
– Gdzie mnie ciągniesz? – spytała gdy byli już na Grodzkiej.
– Chodź, zjesz ze mną obiad.
– Misza, opanuj się, obiad? Jest dopiero dziewiąta.
– Racja. Drugie śniadanie.
Wylądowali w kawiarni „Cyrk” na Narutowicza. Nowy lokal na parterze czteropiętrowego bloku, pozostałość po starej aptece. Na jednej ścianie graffiti żonglującego klauna, na przeciwnej rower miejski. Miedzy nimi szklana ściana nie dawała gościom większej prywatności, niemniej nikt się raczej nie spodziewał swobody na kilkudziesięciu metrach kwadratowych.
Wzdłuż szklanej ściany ustawiono wysokie stoliki. Siedli przy jednym z nich, zamówili obowiązkową kawę i ciasto rabarbarowe.
„Cyrk” słyną z kawy i pachniał kawą. Nie był to jednak mdły, duszący zapach jaki czasami przytłacza w tradycyjnych sklepach z ziarnami. W powietrzu czuć było narkotyzującą słodycz aromatu, którego po prostu chce się spróbować. Mieli jej wszelakie rodzaje, gatunków przywożonych z całego świata. Po część z nich właściciele jeździli osobiście, część zamawiali w sklepach internetowych. Raz w tygodniu otwierali nową dostawę i wtedy w lokalu gromadzili się najwięksi smakosze kaw z Lublina. W tym Misza.
Dziwnym trafem od kawy uzależnił się mieszkając w Anglii. Nieczęsto wierzy się, że Brytyjczycy znani są z picia herbaty. Zapewne trochę jest w tym prawdy, chociaż wszyscy Brytyjczycy jakich znał, smakowali czarny rodzaj napojów, a na sklepowych półkach dostępne były tylko najlepsze gatunki.
September raczyła się podwójnym expresso. Chociaż gdyby ktoś ją zapytał, odparłaby, że nie jest jeszcze tak mocna jak by chciała. W domu zwykła parzyć sobie siekierę, dla niej porządna kawa składała się z pół kubka fusów i pół kubka wody, koniecznie z sokiem z cytryny. Tego triku nauczył ją znajomy barman. Jako że miała uczulenie na mleko, a kawę piła bez cukru, sok z cytryny nadawał jej wyrazistego smaku. Zakochała się w nim od pierwszego łyka.
– No, opowiadaj – zagadnął Lubomirski, kiedy skończył pałaszować kawałek ciasta rabarbarowego.
– Co mam ci opowiedzieć? Dzieje się – odparła beznamiętnie.
– Wyczuwam pewien poziom niepewności w twojej osobie. Obwiniasz się czegoś?
Wyprostowała się na krześle.
– Jeśli masz na myśli to, że zaspałam dzisiaj na spotkanie to tak, masz zupełną, całkowitą, niepodważalną rację.
– Jakoś w defensywie dziś jesteś – stwierdził z dezaprobatą. – Opowiedz mi o Andrzejewskim.
Powinna była spodziewać się tej prośby, a jednak ją zaskoczyła. Nie dając jednak po sobie tego poznać burknęła.
– Poeta jak każdy.
– Byłaś z nim wczoraj na jakimś spotkaniu – zauważył – jaki był?
– No normalnie… – zaczęła i urwała momentalnie. Miała wrażenie, że czegoś od niej oczekuje, czegoś ważnego, ale nawet jeśli powie mu jakąś błahostkę to i tak poświęci jej całą uwagę. Wysłucha wszystkiego co będzie chciała mu powiedzieć. Pod warunkiem, że powie prawdę.
– Miałam go odebrać w Bramie, ale go nie było, bo zasnął na popijawie na Królewskiej – relacjonowała wczorajszą historię w wielkim skrócie. – Spóźniliśmy się… do Zamoya, był na raczej poważnym kacu, wódą od niego leciało jak jasna cholera, nie wiem dlaczego takich zapraszają na festiwal. Chociaż nie, wiem dlaczego, słuchaj Misza, koleś był niesamowity. To że na kacu to jedno, ale jak on rozmawiał z tyli licealistami to było… łał. Początek jakoś nie szedł, przeczytał swój jeden utwór i się zaczęło. Posypała się lawina pytań, niektórzy zostali nawet przez długą przerwę.
– Z osobowości? – dopytywał Lubomirski.
– Raczej poukładany człowiek. Wypowiada się sensownie, poglądy na życie dość racjonalne, dostrzega szczegóły. Kiedy wracaliśmy już pod Ratusz, zauważył kamienicy przypominającą styl secesyjny. Ja się tam na architekturze nie znam, ale on tak stanął i tak się patrzył na ten budynek z takim zamglonym spojrzeniem i taką dziecinną radością. Coś niesamowitego. Stalibyśmy tam pewnie długo, gdyby nie inne zajęcia.
Misza robił sobie mentalnie notatki. Układał w głowie obraz Benedykta Andrzejewskiego. Z wyglądu dość niepozorny człowiek, tak przynajmniej słyszał, ale artysta i to pełną gębą.
– Podobno mieszkał w Bramie?
– Znaczy, na Grodzkiej, bo zależy co faktycznie nazywasz „bramą” – wyjaśniła. – Powiedział mi, że nocuje w jednym z mieszkań służbowych, mają połączenia z ośrodkiem, ale to już dzisiaj widziałeś.
– Można się do tych mieszkań dostać od innej strony?
– O tak, pokazał mi. Jak jesteś w bramie, po prawej jest wejście do ośrodka, a zaraz naprzeciw wąskie przejście. Tamtędy wychodzisz na taką zewnętrzną klatkę schodową, no, może nie do końca zewnętrzną ale tak to mniej więcej wygląda… Misza, będą poważne kłopoty jeśli nie wróci przed szesnastą.
Zamyślił się. Tak, to zaczynało mieć sens. I ta drabina i ten poeta. Należało w tym równaniu dodać jeszcze czynnik „x” i wynik klarował się samoistnie.
– Jeszcze ciasta? – spytał z radosnym uśmiechem.
*
Lecz ten wódz, choć w żołnierskiéj odzieży,
Jakie piękne dziewicze ma lica?
Jaką pierś? — Ach, to była dziewica,
To Litwinka, dziewica–bohater,
Wódz Powstańców — Emilija Plater!
Z zapałem deklamowała starsza pani pod Ratuszem. Staruszka była drobną osóbką, ma głowie miała bordowy beret, spod którego wystawały siwe już włosy, oczy przysłaniały okulary. Ubrana była w obszerny szary płaszcz, w którym wydawała się jeszcze mniejsza niż dotychczas. Murzyn wypatrzył ją między ludźmi, z zachwyconą miną przysłuchującą się czytającym. Nie chciała podejść bliżej. Zarzekała się, że z czytaniem sobie nie poradzi, bo oczy już nie te same, a w tych książkach takie drobne literki. Murzyn nie namawiał, tylko podstępnie zaczął opowiadać o festiwalu, poetach. Dała się wciągnąć w rozmowę. Mówiła o czasach szkolnych, że dawniej to uczono klasyków na pamięć, a teraz nawet jeszcze sporo pamięta. Murzyn podsunął jej mikrofon, który chwyciła w niewprawne ręce i huknęła pierwsze wersy roty. Głośnik zaskrzeczał momentalnie.
Niesamowite ile może przechować pamięć ludzka i jak długo. Wierszyk nauczony w podstawówce pamięta się całe życie, ale listy zakupów nie ma jak przyswoić i nieraz zdarza się, że człowiek wyrusza do marketu po jedną ważną rzecz a wychodzi z dwiema siatami zakupów i dopiero pod domem uświadamia sobie, że tej jednej rzeczy nie kupił.
Babcia deklamowała w sposób charakterystyczny dla szkoły, z wysoką kadencją na końcu, unosiła głos wysoko i z namaszczeniem zaczynała kolejne wersy. Przypominało to recytację na akademiach w podstawówce czy gimnazjum, ale nikt tak naprawdę nie zwracał na to uwagi. Przechodnie i wolontariusze nie mogli opanować zadziwienia. A Murzyn był pod wrażeniem energii jaką pokazała ta niepozorna staruszka. Mikrofonu też mu nie chciała oddać. Zawzięta mała… jak tylko skończyła Rotę, z uśmiechem i do mikrofonu komentowała system edukacji szkolnej i oświadczyła, że Mickiewicza to właściwie całego zna. I znała.
Idzi i Marchewa przycupnęli na schodach Ratusza w cieniu, za drzewkiem. Wywnioskowali, że skoro miał kto czytać poezję, wolontariusze mogą zrobić sobie przerwę.
– Powiedzmy Kordowi– nalegał Marchewa.
– Odbiło ci? Zabije nas, powiesi, zasztyletuje, będzie torturował przez miesiąc, albo trzy miesiące. Nie możemy mu powiedzieć.
– Ale to jego mieszkanie.
Było dużo przesady w słowach Marchewy. Mieszkanie, o której mówił mieściło się w podupadającej kamienicy na Szewskiej. Okolica była ciekawa, sam budynek także, ale kiedy weszli do środka zwątpili na całej linii. Kord zatrudnił ich do ogarnięcia pomieszczeń, planował zrobić tam magazyn, z czasem je sprzedać w dobrej cenie. To co zobaczyli nadawało się jedynie do rozbiórki.
Pamiętali jak pierwszy raz zapuścili się do kamienicy. Weszli krętymi schodami na trzecie piętro. Otworzyli drzwi dużym, starodawnym kluczem. W tym momencie poczuli się jak odkrywcy skarbów, wchodzący do zaginionego domu na skraju lasu, o którym wszyscy zapomnieli.
Marchewa pchnął drzwi i uderzył go w twarz smród tak okropny, że aż duszący. Cofnął się o krok przepuszczając Idziego.
– Co to kurna jest?! – zakrzyknął Idzi. – Jak cuchnie!
Pokój naprzeciw drzwi zawalony był sprzętami różnego pochodzenia. Od kredensu, łóżka, stolików i półek, przez szafkę z przegródkami, która wyglądała jak przyniesiona z biblioteki publicznej, po zepsuty bojler i spleśniałe deski. Pokój główny był w nieco lepszym stanie, tam przynajmniej można było dostrzec podłogę. Masywna szafa nie dała się w żaden sposób poruszyć, a jedno skrzydło drzwi nawet nie drgnęło. Podłoga skrzypiała tak, że obawiali się, czy przypadkiem nie runie pod ich ciężarem. Okna były stare, niektóre szyby popękane, niemal czarne i lepkie z brudu.
Łazienki w ogóle nie było, ciemne pomieszczenie, w którym nieustannie ciekła woda z rur zalatywało zgnilizną i nadawał się jedynie do dezynfekcji jakimś super ekstra mocnym płynem. W nie lepszym stanie była kuchnia. W powietrzu unosił się kurz i zapach padliny. Kiedy odkryli jego źródło, z przerażeniem patrzyli na stos martwych gołębi.
– Cmentarzysko – podsumował wtedy Idzi i prawdę powiedziawszy nie mylił się. Gołębie wlatywały przez dziury w suficie, które później z sadystyczną przyjemnością zasłaniał tekturą i zapinał takerem.
Spędzili na Szewskiej dwa tygodnie zanim jako tako udało im się ogarnąć to miejsce. Przez pierwszy tydzień wchodzili tam w maseczkach, Marchewa planował nawet zainwestować w maski przeciwgazowe, twierdząc że przecież mogą mu się w przyszłości przydać, na przykład na halloween. Jednak Idzi odradził mu tego zakupu przyznając, że ma już zaplanowany lepszy żart dla antykwariusza.
Dwa dni temu mieli Kordowi oddać klucze i chyba dobrze, że tego nie zrobili, bo mieszkanie okazało się niezwykle pomocne.
Dzień wczorajszy spędzili sadząc poezję, czytając poezję, pijąc poezję, parząc ją i robiąc różne inne rzeczy, które miały w tytule poezję.
Koło dwudziestej przyszło im pakować graty i przewieźć do magazynu. Jako pierwszy pojechał głośnik, za nim poduchy i leżaczki. W tym czasie Szymek, komiksiarz, kreślił ostatnie rysunki na papierowych kubeczkach, poświęcając temu zajęciu całą uwagę i zapał jaki może posiadać tylko pasjonat.
– Dzień dobry, a co to za akcja? – spytał jakiś znajmy głos, chociaż w pierwszej chwili Szymek nie potrafił powiedzieć gdzie go słyszał. Idzi i Marchewa poderwali się z miejsc i podbiegli do stolika z zachwytem wypisanym na twarzach.
Szymek podniósł głowę i przyjrzał się gościowi. Zamarł. O cholera, przeniż to ten aktor, no ten co grał w tamtym filmie, w wielu filmach grał główne role, a potem mniej główne, ale znaczące, no sława po prostu, ale co on robi w Lublinie?
– Dzień dobry, dzień dobry, witamy szanownego pana – intonował dźwięcznie Idzi- my tu właśnie festiwal mamy, Miasto poezji, na cześć naszej drogiej, kochanej poezji. A tutaj mamy miasteczko poezji lub gaik, jak kto woli.
– I co tu się odbywa? – dopytywał aktor
– Mamy spotkania z poetami, mieszkania poezji, wykłady, mamy radio poezji, tutaj właśnie w naszym gaiku czytamy wiersze, wiersze różne naszych polskich poetów, ale mogą być też zagraniczni, bo poezja jest jedna.
– O, to jakaś duża akcja w takim razie.
– O tak, już czwarty dzień mija.
– I każdy może coś przeczytać?
– Tak lub powiedzieć z pamięci, wszytko nam wolno dopóki będzie to wiersz, za kawę lub herbatę poezji – Idzi wskazał termos.
– W takim razie poproszę herbatę, bo też chciałbym się przyłączyć – oznajmił i oczy im się zaświeciły. Za nimi zebrał się już spory tłumek, który widząc znanego aktora zatrzymał się by zdjęcia cyknąć. Przecież jak nie przyniosą fotki, to nikt im w domu nie uwierzy, że go widzieli.
– Ale – Marchewa spochmurniał nagle, – przecież głośnik już wywieźliśmy.
– Oj, rzeczywiście – dodał Idzi, – co za nieszczęście.
– Hm – mruknął aktor, – ale jutro też będziecie?
– Oj tak! Zapraszamy jutro!
– Tymczasem pana herbata i kubeczek poezji, to jest Szymek nasz komiksiarz – Szymek podał aktorowi kubeczek, na którym wyrysował podobiznę gościa.
– Och, dziękuję bardzo. Do jutra w takim razie.
– Do widzenia!
Wypuścili oddechy, które nie wiedzieli, że wstrzymali. Ramiona im opadły i dotarło do nich jak spięci byli.
– Widziałeś kto to był, Szymek!
– No przecież widziałem.
– Czy ktoś zrobił zdjęcie?! – zawołał Idzi. – No tak, jak trzeba to nikt nie pomyśli. Byśmy na fejsbuczka wrzucili, a tak, co ja powiem September? Wyśmieje mnie jedna. Przecież to niedowiarek jest, jak nie zobaczy i nie dotknie nie uwierzy.
Nie skończył jeszcze mówić, kiedy aktor nagle pojawił się z powrotem. Postawił kubek na stoliku Szymka, burknął coś o tym, że mikrofon i tak nie jest przecież potrzebny, a i tak popsułby cały efekt. W dwóch susach znalazł się na szczycie schodów Ratusza. Wykonał taki sceniczny ruch jakby sobie przypominał tekst, albo jakby chciał wzbudzić w sobie rolę: Szekspir
Stali z rozdziawionymi buziami. Wszyscy wolontariusze i grupka ludzi za nimi. Oklaskom nie było końca.
Aktor ukłonił się widowni, zabrał herbatę i na do widzenia życzył dobrej zabawy.
– Łaaa, czy ktoś to nagrał!?
– Taaaak, ja mam!
– To weź mi prześlij.
– Mi też!
– Ja też chcę.
Tego wieczora pojawiło się na grupie nagranie jak deklamuje Szekspira w oryginale.
Idzi z Marchewą umówili się, że tej nocy wywiążą się z wyzwania September. Powiedziała, że tamtym tajnym wejściem do Grodzkiej można było wejść na dach. Założyła się z nimi, że nie będą w stanie tam wejść i zrobić sobie zdjęcie z kogutem na szczycie bramy. Przyjęli zakład.
Umówili się koło pierwszej w nocy żeby mieć pewność, że nikogo nie będzie w ośrodku. Było pusto i ciemno. Zimno zaczynało doskwierać, bo chociaż był koniec maja, to jednak noce przynosiły jeszcze niższe temperatury.
Światła latarń rozświetlały ulice Starego Miasta, a im wydawało się, że nagle przenieśli się w czasie. Oglądali takie obrazy na starych fotografiach Czechowicza. Szczególnie kiedy zajrzeli w wąskie przejście, które wskazała im dziewczyna. W pierwszej chwili ogarną ich strach, iść czy nie iść. Nie byli specjalnymi zwolennikami ciasnych korytarzy, szczególnie Marchewa ze swoim niemal dwumetrowym wzrostem. Ale słowo się rzekło.
Po drugiej stronie korytarzyku odetchnęli z ulgą, a przynajmniej Marchewa, bo Idzi rozglądał się na wszystkie strony podziwiając, na tyle na ile pozwalało mu światło latarni budynki. Nie było czego oglądać, wysokie piętra mogły tylko odstraszać o tej godzinie, chociaż, gdyby zaopiekować się tą przestrzenią, trochę posprzątać, odnowić, mogłoby to być naprawdę urokliwe miejsce.
Klatka schodowa jakkolwiek nie była obszerna, jeśli chodzi o schody, ciągnęła się wokół ogromnej przestrzeni w kształcie kwadratu. Wdrapali się na drugie piętro.
Pusto i ciemno.
Drzwi wzdłuż ściany prowadziły do mieszkań, tak powiedziała September. Wyglądały niepozornie, pomalowane w beże, stapiały się z kolorem ścian. W jednym z nich mieszkał Andrzejewski.
Kiedy przygotowywali się do tej akcji myśleli, że trudno będzie wejść do kawalerki. Spodziewali się co najmniej gerdy w drzwiach, tymczasem otworzenie zamka zajęło im kilka minut.
Znaleźli się w niewielkim korytarzyku. Na wprost łazienka, po lewej pokój z aneksem kuchennym, po prawej…
– Pod żadnym pozorem nie otwierajcie drzwi po prawej – przykazała im September. – Nawet ich nie dotykajcie.
– Dlaczego?
– Bo to jest właśnie tajne wejście do Bramy. Poza tym, jest tam alarm i jak dotniecie klamki włączy się alarm.
Marchewa zwrócił się w kierunku okna. Tamtędy według dziewczyny wychodziło się na dach.
– Zaczekaj – powiedział nagle Idzi i wskazał drzwi po prawej. Były uchylone.
– Pogięło cię? Chodź, załatwimy sprawę i spadamy.
– Ale są otwarte.
– Czekaj, a co jeśli dyro wcześniej przyszedł, no wiesz, podobno i tak przychodzi do pracy o trzeciej nad ranem, to może dzisiaj przyszedł wcześniej?
Krążyły plotki o tym, że dyrektor ośrodka nigdy nie śpi. Były też takie, mówiące że wywodzi się z prastarego rodu wampirów, gdyż pracował nocą, a w dzień trudno go było spotkać na mieście. Te ostatnie wypuszczali głównie pracownicy, z których wysysał pokłady energii. I chociaż opowiadali niestworzone historie o swoim szefie, to jednak podziwiali jego skupienie i zapał.
– Wtedy mamy przerąbane – uśmiechnął się Idzi i pchnął drzwi.
Marchewa podreptał za nim.
– Zwariowałeś, przecież to cały labirynt pomieszczeń, zgubimy się, znajdą nas rano i powieszą.
Szli powoli, nasłuchując czy w pobliżu nie ma żadnego niepożądanego człowieka lub innej istoty, której powinni się obawiać.
– Nie pchaj się – rzucił przez ramię do Idziego.
– To idź szybciej.
– Nie poganiaj mnie. Idę, idę. Zwariowałeś! Zgaś to światło! – zawołał zduszonym głosem, widząc jak Idzi zapalił latarkę. – Ktoś może z\
– To jak mam się niby poruszać w tym mroku?
Brakowało okien, a czerń ścian sprawiał, że ledwo dostrzegali zarysy przedmiotów. W głębi tylko w kilku punktach na ścianie paliły się lampki, dające niewiele światła.
– No dobra, – przyznał mu rację. – Tylko weź jakoś stłum to światło.
Weszli na wąski korytarz, po prawej znajdowały się schody prowadzące w dół, po lewej sala nazywana czarną. Nieprzypadkowo ją tak nazwali, czerń ścian i elementów wystroju prześcigała się jedynie w głębi. Przez okna na jej końcu wpadało blade światło latarń.
Ich jednak interesował pokój na wprost. Pomieszczenie stanowiło integralną część sali czarnej, oddzielone od niej było tylko szybą. Mieściła się tam reżyserka.
Wchodziło się do niej po kilku schodkach, przez białe drzwi, na których teraz znajdowała się przyklejona kartka z napisem „Tu nadaje Radio Poezji, jeśli nie chcesz się znaleźć na antenie – nie wchodź – albo wchodź, tylko po cichu”. Przed drzwiami po prawej stała, wysoka do sufitu półka, a na niej ustawione były sprzęty wszelakiej maści: stara klawiatura komputerowa, kable do podłączenia mikrofonów, mnóstwo pudełek, a przed nimi drabina.
– Te, to będzie lepsze niż selfie z kogutem – zauważył Idzi. – Pomyśl tylko pobijemy September jej własną bronią.
Mówiąc to wyciągnął z plecaka dwa plastikowe pistolety.
– Po co ci to?
– Dla fanu. Bierz, będzie lepiej wyglądać na zdjęciu.
– Tak, żeby później opublikowała je w kurierze albo wysłała na komisariat? Będą nas ścigać, zobaczysz. Ta mała, wredna na pewno już na coś wpadła. Pewnie kolekcjonuje te wszystkie zdjęcia, a potem będzie je kolejno na fejsiku zamieszczać z głupimi podpisami. Ja ją znam.
Stanęli po obu stronach kartki, Marchewa schodek niżej, żeby być mniej więcej wzrostu Idziego, który stanął wysoko pod samymi drzwiami.
– Dobra, uśmiech szeroko, niech Sepciątko się cieszy – rzekł Marchewa i kliknął ikonkę na samrtfonie. Lampa błyskowa zaświeciła im w oczy, momentalnie oślepiając. – Nie wiem czy coś z tego wyszło.
Mieli głupie miny i przymrużone oczy. Marchewa szczerzył się do kamery, jego długie włosy opadały na ramiona. Idzi zrobił zeza, wystawił język.
– Jest, myślisz, że będzie zadowolona? – spytał Idziego.
– Hm, to może jeszcze jedno, żeby miała wybór?
Powtórzyli ujęcie.
– Wiesz co – zagadnął Marchewa, – a może byśmy tak zabrali tę kartkę? Namacalny dowód jest zawsze lepszy niż jakieś zdjęcie. Potem powie, że spreparowaliśmy je czy coś.
– Jak znam życie, pewnie tak powie.
Idzi zaaferowany zawartością pudełek zaczął kolejno je przeszukiwać. Stara myszka do klawiatury, nie widział takich od 2008 roku, a ten kabel to do czego był?
– Ta klawiatura wyglądała na całkiem sprawną, – zakomunikował koledze – ciekawe czy jeszcze jej do czegoś używają? Myślisz, że mógłbym ją sobie wziąć?
– Nie ruszać sie – usłyszeli od strony schodów.
Idzi odwrócił się gwałtownie, szarpnął pudełka i wysypały się na chody, za nimi poleciała drabina. Uderzyła z łoskotem o ziemię, przygniatając też stopę Idziego, który nie zdążył uskoczyć.
– O żesz! – jęknął chłopak upuszczając latarkę. Potoczyła się pod nogi przybyłego. Podniósł ją i świecąc kolejno w twarz Idziego i Marchewy spytał:
– Coście za jedni?
Nie odpowiedzieli, wpatrywali się w ciemną sylwetkę, próbując zgadnąć kto ich nakrył. Czyżby dyrektor ośrodka faktycznie przyszedł wcześniej do pracy? Już by pewnie zadzwonił po policję. Jednak głos tego człowieka nie brzmiał jak głos dyrektora. Słyszeli je na jednym z nagrań przedfestiwalowych. Takiego głosu nie dało się zapomnieć. Poza tym w powietrzu roznosił się duszący zapach, którego wcześniej nie było.
– A ty? – Idzi odzyskał siłę i przeszedł do ataku. Uznał, że nie ma podstaw by odpowiadać jeśli ten koleś był takim samym włamywaczem jak on sam. Dopóki nie dowie się, jakim cudem przybłęda znalazł się w ośrodku, nie odpowie na żadne pytanie. – Włamujesz się pierwszy i jeszcze żądasz odpowiedzi!
– Kto powiedział, że się włamałem? – spytał tamten. – Przecież tu pracuję.
– Taa jasne! Pijak nie będzie mi wmawiał głupot! Odpowiedz na pytanie!
Postać westchnęła głęboko.
– Jestem Benedykt Andrzejewski, podobno poeta.
– Benedyt…
– …Andrzejewski – potwierdził. Sięgnął do włącznika i zapalił światło.
Faktycznie był to Andrzejewski we własnej osobie. Niewysoki, chudy, w pomiętej koszulce festiwalowej, jasnych dżinsach, które z pewnością widziały lepsze czasy i podartych adidasach. Poeta. Zaniedbany, z błędnym spojrzeniem i kilkudniowym zarostem, wyglądał jak kloszard z dworca niż laureat tej czy innej nagrody literackiej.
– Syfu narobiliście, chłopaki – zauważył.
Idzi przeklinał dzień w którym poznał September. Był pewny, zwyczajnie przekonany, że to z jej winy natknęli się na Andrzejewskiego. Musiała wiedzieć, ona wiedziała wszystko, taki miała życiowy cel: wiedzieć i wykorzystywać tę wiedzę przeciwko innym. A ćwiczyła to skrzętnie na nich dwóch. Nienawidził jej za to, tak jak teraz nienawidził cwanych poetów.
Stopa pulsowała mu tępym bólem. Miał teraz dwa wyjścia, albo nie miał żadnego. Rzucił okiem na kolegę, który wkulony, przestępował z nogi na nogę. Wyglądało to śmiesznie, ale Idziemu wcale nie było do śmiechu. Co miał robić? W głowie miał już wizje kajdanek na nadgarstkach i zimnej celi w dowborowym komisariacie. Koordynator wolontariuszy ich pewnie powiesi kiedy się o wszystkim dowie. A wtedy obaj z Marchewą będą błagali komisarza o pomoc, żeby zamknął ich jak najdalej od gniewu koordynatora. Mając przed sobą tak żałosną przyszłość, bez większego namysłu chwycił pistolet zabawkę i wymierzył go w poetę.
Andrzejewski cofnął się na ile pozwalał mu wąski korytarz. Momentalnie podniósł ręce do góry.
– Idzi, co robisz? – wysyczał Marchewa
– Nie poddam się tak łatwo – warknął. – Nie pójdę siedzieć, nie przez niego.
– Jak go zabijesz obaj pójdziemy siedzieć, ja za współudział.
– Uciekniemy.
– Głupi, nie chcę się całe życie ukrywać – jęczał Marchewa.
– Chłopaki, tylko spokojnie –
– Nie mów mi „spokojnie”! Nie znasz go, nie wiesz, nic nie wiesz! – sam już nie wiedział czy udaje panikę czy rzeczywiście się bał. Jemu też stanęły przed oczami postaci komisarza i koordynatora. Chociaż tego ostatniego znał dłużej i z większą łatwością dostosowywał się do jego nastrojów, to jednak nie chciał stanąć z nim twarzą w twarz kiedy ten się wściekł.
– Przysięgam chłopaki, nic nikomu nie powiem, tylko dajcie spo….
Idzi wiedział, że mogą teraz uciec i udawać, że nic się nie stało albo wyjść i obawiać się, że Andrzejewski wygada się przy pierwszej lepszej okazji…
– Odwróć się – rozkazał. – Twarzą do ściany!
Benedykt posłusznie się odwrócił, ale zanim to zrobił, Idzi mógłby przysiąc, że widział uśmieszek na jego wargach. Wydawało mu się czy nie, Idzi nie wahając się zdzielił go po głowie. Poeta osunął się na podłogę.
– Coś ty zrobił?! – ryknął Marchewa
– Nie pytaj, bierz za nogi. Wynosimy.
– Ktoś zobaczy!
– Kto ma zobaczyć? Wszyscy śpią. No dalej, łap się.
Wynieśli go przez klatkę schodową, którą wcześniej przyszli. Ledwo pomieścili się w wąskim przejściu. Nie mieli wątpliwości gdzie teraz pójdą. Najbliższym i najbezpieczniejszym miejscem w okolicy, oprócz Antykwariatu Korda było jego mieszkanie na Szewskiej. Przeszli w dół Grodzką, skręcili w Kowalską i dalej w górę przez Lubartowską, Świętoduską aż na Staszica, stamtąd odbili w boczną uliczkę.
Przez całą drogę Marchewa modlił się, żeby nikogo nie spotkali. Idzi rozgonił jego obawy mówiąc:
– Jak ktoś nas zaczepi to powiemy, że zemdlał i niesiemy go do szpitala na Staszica.
Dotarli niezauważeni. Marchewa chyba nie pierwszy raz cieszył się, że mieszka w Lublinie, najbardziej spokojnej stolicy województwa we wszechświecie.
Wniesienie na górę takiego pakunku nie należało do najprostszych zadań.
Stali przez chwilę na placu przed kamienicą zastanawiając się jak to zrobić. Pomyśleli, że najlepiej byłoby przerzucić przez okno sznur, przewiązać go wokół poety i wciągnąć go wzdłuż ściany na górę. Szybko jednak zrezygnowali z tego pomysłu. Przypomnieli sobie stare, ledwo trzymające się w ramach okna.
Ostatecznie Marchewa wziął nieprzytomnego Andrzejewskiego na barana i uginając się pod ciężarem zaczął wdrapywać się po schodach.
– Idzi, przysięgam, że kiedy to się skończy sam cię zastrzelę – groził.
– Co ty, bracie, przecież to zabawka – machnął plastikowym modelem glocka na kulki. To wystarczyło, żeby w dłoni Idziego mógł zostać uznany za niebezpieczny.
– Choler jasna no, skąd te gołębie się tu biorą – jęknął, kiedy otworzył drzwi mieszkania. Na podłodze leżał kolejny martwy ptak, przecież w ubiegłym tygodniu, wszystko wysprzątali na błysk, jeśli można tak było powiedzieć o tym miejscu. Kurz, pomimo nieustannego sprzątania i wietrzenia, unosił się w powietrzu i na powrót osiadał na meblach.
Otworzył drzwi do głównego pokoju, a właściwie jedno tylko skrzydło, bo drugie przybite prawdopodobnie gwoździami, ani drgnęło, chociaż próbowali już wielu sztuczek.
Idzi przytargał krzesło, ustawił je pośrodku pokoju.
– Tu go posadź.
– Chyba go nie zwiążesz?
– A co żeś myślał? – wygrzebał z szafy sznur. Unieruchomił ręce poety za krzesłem i przewiązał. Zawiązał mu też szalik wokół oczu. Jeszcze nie wiedział co zrobi, ale nie chciał, żeby Andrzejewski wiedział, gdzie go trzymają.
Wtedy działał pod impulsem, teraz siedząc na schodach Ratusza zastanawiał się, czy to rzeczywiście był dobry pomysł. Słyszał, że w Bramie jakaś mała afera powstała. Gorzej, ponoć ktoś widział Lubomirskiego wychodzącego z ośrodka i to w towarzystwie September. Co tu dużo mówić, byli nieodzownie, oficjalnie skończeni.
c.d.n.
0 komentarzy