Gdyby ktoś mnie zapytał czy trzeba się wybrać na „Sen o mieście” z lekkim wahaniem powiem: trzeba; z ciekawości, żeby zobaczyć jeden z prześwietnych pomysłów promocji Lublina. Bo o tym widowisku można powiedzieć wiele, ale nie to, że nie jest promocją miasta. A mimo to…
Organizacja? Jaka organizacja?

Jarmarkowa kura pilnuje wejścia do Zamku
Ludzi przybyło wielu. Nie, „wieku jest złym słowem, przybyły tłumy, setki ludzi i pod tym względem Janusz Opryński przebił nawet Wrońskiego (chociaż, panie Marcinie, tych dwóch wydarzeń nie można porównywać!). Ludzie zgromadzili się wokół wejścia jak przed otwarciem nowego supermarketu gotowi aż ktoś rzuci hasło „promocja”. Nawet barierki nie dały im rady (kto to widział, żeby zastawiać wejście do muzeum barierkami?), sforsowali je z pierwszą falą wchodzących. Wolontariusze próbowali ogarnąć sytuację, bezskutecznie. W tłumie dało się słyszeć tylko: „proszę państwa, prosimy tak nie napierać, ludzie się tu duszą”, ale i to nie pomagało.
Plac rozdzielało osiem rusztowań, przykrytych płachtami w jarmarcznych barwach. Na samym końcu olbrzymie słońce. Główna strefa widowiskowa mieściła się w centrum, przy baszcie i wyżej nad ziemią. Właściwie każdy element placu mógł być w tym wypadku sceną, bo wykorzystano także balkon nad wejściem głównym, i maping na kaplicy i samą basztę.
Tłumy zgromadziły się po obu stronach „sceny”, dzieląc plac na sektor pod słońcem i wejścia głównego. Człowiek na człowieku, ściśnięci jak sardynki w puszce oczekiwali na widowisko opóźnione przeszło dwadzieścia minut. Nie wiem ile ten plac ma długości i ilu faktycznie ludzi może się tam zmieścić, ale jak dla mnie, lekką nieodpowiedzialnością jest zamykać taki tłum w przestrzeni z jednym tylko wąskim przejściem. A gdyby coś się stało? Gdyby nagle ktoś zasłabł? Jak szybko tych dwóch biednych, stojących w bramie, ratowników karetki mogłoby dotrzeć do takiej osoby? Więc nie, organizacyjnie klęska. Chociaż „komunikat dla państwa stojących w sektorze pod słońcem. Po widowisku otworzymy dla państwa specjalne przejście z tyłu” spotkał się z brawami.
Miasto Sztukmistrza(?)
To co faktycznie przyciągało przez te pięć dni widzów była zapowiedź obecności sztukmistrzów. Obrośli już w legendę, a echa niedawnego festiwalu wciąż dźwięczą w umysłach i sercach. Bądźmy szczerzy to nie Noc Kultury ani żaden inny lubelski festiwal przyciąga turystów – tylko właśnie cyrk. A ten we współczesnym świecie przechodzi swój renesans. Czemu się dziwić? Podniebne akrobacje na chustach i spacerowanie po linie wysoko nad głowami czy fireshow wzbudza powszechny zachwyt, i nie ma co z tym dyskutować.
Jednak, czy Lublin faktycznie jest miastem Sztukmistrza? Wydaje mi się, że jednak nie. Bo chociaż nazwa pochodzi z rozsławionej książki I.B. Singera to jednak wciąż jest to tylko nazwa, a do prawdziwego miana stolicy sztukmistrzów Lublinowi jeszcze dużo brakuje.
Oczywiście Czechowicz.
A jakżeby inaczej opowiedzieć historię miasta jak właśnie za pomocą „Poematu o mieście Lublinie”? To jest właśnie ta potęga słowa (pisanego), która zawsze wygra nad każdą inną formą przekazu. Dlatego Czechowicz pojawia się wszędzie i zawsze kiedy mowa jest o Lublinie. Ktoś mógłby powiedzieć: aż do znudzenia powtarza się ten poemat i tego poetę. Tak, ale powtórzę raz jeszcze: taka jest potęga słowa. A sam Czechowicz wygrał nad Sztukmistrzami.
Niemniej „Poemat…” ładnie się wkomponował w niniejsze widowisko. Stąpając krokiem w krok za Wędrowcem, który prowadzi tu – na plac zamkowy, gdzie opowiadana jest historia miasta. Wybrano kilka sztandarowych punktów z siedmiuset lat Lublina, wspomniano w rzeczywistości tylko (nie licząc króla Łokietka i Czechowicza w formie poematu) jedną osobę – Jakuba Izaaka Horowica.
Przepych i nagromadzenie motywów
Wszystko to oprawione w senną marę i dobrze bo bez tej metafory widowisko by się nie obroniło, bo sztukmistrze – chcąc nie chcąc – wprowadzają element karnawału. Idyllę, nawet kiedy mowa jest o tragicznych punktach historii. Bo jakkolwiek całość pięknie zmontowana z muzyką (i genialny maping!) to jednak miało się wrażenie, że to tylko namiastka… umiejętności sztukmistrzów, elementów i motywów historycznych, opowieści o Lublinie.
W każdym punkcie sceny (cztery środkowe rusztowania) coś się działo. Pośrodku chusty, nad nimi liny – zmiana – żonglerzy na dole i w górze na szczycie rusztowań. Fireshow. Pierze i konfetti. To widowisko nie tyle miało pokazać Lublin ile skupiało się na zgrabnym efekcie – pokażmy bogactwo. I pokazali.
Czarny koń ESK2016 czyli Sen o mieście
Prezydent Żuk z dumą wspomina, że kiedy Lublin przystępował do rywalizacji o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016 był uważany za czarnego konia i nie poddał się aż do końca. Owszem, ma rację. Bo pamiętam jakim miastem był Lublin przed 2006 rokiem: szarym, ponurym i żeby nie powiedzieć „niebezpiecznym”- przygnębiającym. Na Stare Miasto nie chodziło się wieczorami, lepiej było nie chodzić. Największą atrakcją placu Litewskiego był umierający „Baobab”. Plac Teatralny przypominał jedną, wielką ruinę. Młodzi ludzie pragnęli stąd uciec, dalej chcą, ale teraz z zupełnie innych względów niż wtedy.
Miasto się zmieniło przez ostatnie dziesięć lat. Ktoś wyśnił sobie, że Lublin może stać się stolicą kultury. Piękne i szczytne marzenie. I tak też się stało. A jednak sen ten przerodził się w koszmar, teraz Lublin jest nieustającym świętem. Aż za bardzo, bo zdarza się, że w ciągu jednego tylko tygodnia odbywają się dwa lub trzy festiwale. Dzień po dniu, w odstępach godzin.
Obecnie kultury w małym Lublinie jest aż nadto i to właśnie dało się wyczytać w widowisku „Sen o mieście”.
0 komentarzy