Nie mam w zwyczaju pisać przychylnych recenzji, ale raz na jakiś czas można zrobić wyjątek. Tym bardziej, że jest powód.
Ostatni weekend upłynął Lublinowi pod znakiem Wrońskiego, albo Maciejewskiego, jak kto woli. Szczerze zainteresował mnie pomysł kinoteatru, więc gdy tylko nadarzyła się okazja, głupio było z niej nie skorzystać. Tak z pewnością powiedziałaby psychofakna Wrońskiego, a ona wie co mówi 😉
Swoją drogą, „(Ta) cholerna niedziela”, „Pogrom w przyszły wtorek”, panie Marcinie, czy którykolwiek dzień tygodnia jest dla Zygi miłosierny?
Dawno nie było takiej kolejki do wrót lubelskiego zamku (chyba zdarza się raz do roku podczas Nocy Muzeów), ciągnęła się w dół schodów, niemal po sam plac. Grupy ludzi, z wejściówkami czy bez, wszyscy czekali na wieczorny spektakl. Bo o spektaklu można tu mówić, a właściwie o nietypowym zestawieniu kina i teatru właśnie. Oba przekazy równie ważne, oba dopełniające się. Kino stanowiące element scenografii, albo dopełnienie sceny, która niekoniecznie mogłaby być możliwa do przedstawienia na deskach teatru. W tle donżon i on chyba zrobił największą furorę – tak żywe wydały się sceny więziennych przesłuchań. Dokładnie to miejsce i ten czas powieściowy, i dlatego właśnie zamek lubelski był najlepszym miejscem do zaprezentowania „Pogromu w przyszły wtorek”.
Mój pierwotny sceptycyzm do całego projektu (bo pomimo zainteresowania, pierwotny był sceptycyzm, raz przez nazwisko reżysera, dwa przez nazwiska aktorów, trzy przez całą dziką otoczkę jaką wywoływali fani Wrońskiego), zelżał z chwilą pojawienia się na scenie Sadowskiego i Zbrojewicza. I kurczę, nie ma racji ten, kto uważa Więckiewicza za najlepszego polskiego aktora (szczerze? podczas festiwalu „Małych opowieści” się nie popisał). Przedstawienie Zygi Maciejewskiego, jakie zaprezentował Sadowski, oddało wyobrażenie tej literackiej postaci; czy w pełni? Trudno powiedzieć, ale w tym jednym spektaklu… dało radę.
Dobór aktorów – wbrew moim obawom, że nagle na scenę wyskoczą Poławiacze Pereł, co się na szczęście nie stało; nie żeby byli złymi aktorami czy coś, po prostu wszędzie jest ich pełno – okazał się doborem słusznym i dobrym; w dwóch przypadkach nieco symbolicznym. I nie mam tu na myśli odtwórców głównych ról. Pozwolę sobie na lekki (nie ironiczny) uśmiech i ciszę w tej sprawie…
Ale Jemioła! Jemioła rozwalił system. Czasami zastanawiam się dlaczego ten koleś nie robi kariery na wielkiej scenie polskiej muzyki tylko siedzi w tym Lublinie, w którym kultury jest aż nadto i jeszcze więcej.
Jeśli chodzi o scenariusz. Nie wiem na ile znacie pana Marcina, albo jak dobrze go znacie. Powiecie pewnie: tam na scenie to był typowy Zyga, ten humor, ta postawa i . A ja powiem: tam na scenie to był typowy Wroński: ten humor, ta ironia, styl i „puszczanie oka” do czytelnika. W tym tekście dało się zobaczyć autora. Wroński daje swoim bohaterom samego siebie, a oni biorą od niego garściami wszystko co mogą, a nawet to, czego z pozoru im odmawia.
Naturalnie, żeby nie było tak słodko, dodam kilka słów krytyki.
Nie zagrało mi wymieszanie Lublina współczesnego i tego „z epoki”. Te dwa obrazy się zwyczajnie gryzły. No bo jak: Maciejewski opuszcza więzienie, wychodzi przed lubelski zamek i witają go pięknie wybrukowane oko cadyka i nowoczesne samochody. On, w tym swoim garniturze i kapeluszu na głowie, kroczy Krakowskim Przedmieściem między współcześnie ubranymi ludźmi (i nie byli to statyści, bo statyści nie odwracają się i nie patrzą z ciekawością w stronę kamery); spaceruje obok pięknie odremontowanych lub pobazgranych sprejem kamienic, albo odwiedza najnowszy mural dzielnicy żydowskiej. Halo! Jest w tym coś potwornie irytującego. Nie można odmówić Lublinowi uroku, ale chciałoby się rzec: gdzie do cholery realia historyczne?! Rozumiem, nie było możliwości wypreparowania odpowiednich kadrów, ale żeby aż tak? Właściwie nie byłoby się czego przyczepić, gdyby obraz ten pokazać w jakimś surrealistycznym ujęciu mary sennej: „tak drogi Maciejewski, tak miasto będzie wyglądało w przyszłości”.
Pozostałe ujęcia, jakimś cudem wpasowały się i w realia, i stylizację powieściową. Promocję też mieli niezłą (patrz: Nowy tytuł na gazeciarskim rynku Lublina)
Dwu godzinny spektakl, pomimo drobnych usterek technicznych – na które nawet król loży szyderców przymknie oko – uznać można za eksperyment udany.
0 komentarzy