Muzeum Dobranocek

„Każda rzecz, w którą można uwierzyć, jest jakimś obrazem prawdy”

/WB/

–       Mówiłeś, że już to robiłeś! – narzekał Idzi, przestępując z nogi na nogę.

Marchewa rzucił mu poirytowane spojrzenie. Szeroka bluza wisiała na nim komicznie, spod kaptura wystawały długie do ramion włosy. 

–       Bo robiłem. Daj mi chwilę – rzucił i wrócił do przerwanego zajęcia. Sprawnie podłączył wszystkie niezbędne kabelki do skrzynki zamka szyfrowego i netbooka, po czym zwinnie wklepał potrzebny algorytm. Sforsowanie tego systemu alarmowego było o tyle trudne, że wymagało spokoju, czasu i precyzji, a z Idzim zaglądającym mu przez ramię Marchewa miał niedobór każdego z tych trzech składników.

Idzi buzował z podekscytowania. Skórzana kurtka szeleściła z każdym niespokojnym ruchem ramion. Ciężkie buty zdawały się uderzać w chodnik niczym grzmot przeszywający niebo. Ręce trzęsły mu się od nadmiaru energii i czekania, aż Marchewa skończy robotę. Chyba tylko cudem nikt z mieszkańców okolicznych domów nie zwrócił na nich uwagi. Gdyby ktoś ich zapytał, co robią późną porą pod drzwiami Muzeum Dobranocek z komputerem podłączonym do tej skrzynki – nie wiedzieliby co odpowiedzieć. Zrzuciliby pewnie winę na Korda – tak – to przez niego znaleźli się w tym położeniu.

Zaczęło się jak zawsze. Siedzieli obaj w lubelskim Antykwariacie pod czujnym nadzorem Korda. Antykwariusz pozornie nie zwracał na nich uwagi, udając, że czyta najnowszą powieść Wrońskiego. I tylko błysk okularów zdradzał, że w rzeczywistości uważnie przysłuchiwał się kłótni. Temat poddany pod dyskusję wywodził się z odwiecznych problemów, których nie potrafił rozwikłać żaden fan wypowiadający się na forach internetowych amerykańskich komiksów.

–       Marchewa, przyjacielu mój najdroższy, zobacz czarno na białym masz wyrysowane, że najlepszy jest Batman – zawyrokował Idzi z miną znawcy.

–       Batman. Bat-man. Bacio, Baciątko, nie wiesz, że pierwowzorem dla nietoperza był kosmita z planety Krypton? A był i wiesz co jeszcze, miał mieć tak samo kolorowe wdzianko jak Superman, o tak – argumentował Marchewa, kiwając przy tym głową jakby w ten sposób zgadzał się z postawioną tezą. – Właśnie tak. Zobacz, pelerynę taką samą mają, a…

W tym momencie Kord miał już dosyć. Odłożył książkę i wypowiedział sakramentalne słowa „a za moich czasów…” i obaj chłopcy zamienili się w słuch. Słuchali nie dlatego, że ciekawiły ich opowieści Korda. Skądże znowu! Bardziej fascynujący był dla nich fakt, że Kord miał kiedyś te pięć lat, co więcej oglądał wieczorynki(!). Sama wizja Korda jako małego, sympatycznego chłopczyka, podchodziła pod abstrakcję. W ogóle nie dopuszczali do siebie takiej myśli. Kord wydawał im się jakąś ideą antykwariusza okulary, dwudniowy zarost, który codziennie wyglądał na dwudniowy zarost i przetarta na łokciach marynarka. Do tego był przesiąknięty cynizmem i jak wyobrażali sobie chłopcy, posiadał  wiedzę o wszystkich książkach świata.

Kord bezceremonialnie obalił mit Batmana i Supermana jednym zdaniem: za moich czasów to dopiero były bajki! Następnie sięgając pamięcią do lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku nakreślił im historię polskiej animacji.

–       Nu pagadi, jeszczio nie wieczier, jeszczio nie jasna nicziewo. I wierju ja: nastupit wstrieczia, pod kryszej doma twajewo – zanucił. – To z „Wilka i zająca”. Najlepsza animacja radziecka, jaką kiedykolwiek zrobiono. Nieco moralizatorska w moim skromnym mniemaniu, ale jak to mówią: „czy ktoś widział, żeby drogowskazy podążały w kierunku, który wskazują?”. Chociaż i tak niewiele byście zrozumieli, pędraki, bo i języka nie z nacie, a i z historią u was krucho. W każdym razie była to opowieść o złym wilku, który miał chrapkę na zajączka, ale zajączek za każdym razem w sprytny sposób niweczył jego zamiary.

W uszach Idziego i Marchewy zabrzmiało to jak scenariusz amerykańskiego filmu akcji: podstępny łotrzyk oszukujący głupich federalnych. Dopisali ten tytuł do spisu utworów, które powinni w najbliższym czasie obejrzeć, żeby mieć chociaż znikome pojęcie o czym mówi Kord.

–       Był też Plastuś – ciągnął dalej antykwariusz – Wyobraźcie sobie, że obok kreskówek istnieje jeszcze inny rodzaj kręcenia bajek, za pomocą figurek. Budowano w takim wypadku makiety z ich pokojami, w których umieszczano postaci. W latach mojego dzieciństwa było kilka takich popularnych bajek, jedną z nich był Plastuś.

–       Czyli że istnieje naprawdę? – dociekał Idzi

–       Oczywiście – odparł Kord z pełną powagą. – Można go zobaczyć w Muzeum Dobranocek.

Idzi i Marchewa słuchali uważnie. Wieczorynki, szczególnie te PRL-owskie mało ich obchodziły, ale opowieść Korda pobudziła ich ciekawość. Pomyśleli, że skoro antykwariusz tak zachwala te bajeczki, to musi w nich być coś porywającego.

Godzinę później mieli już gotowy plan podróży do Rzeszowa, w którym znajdowało się muzeum oraz dokładnie opracowaną mapę budynku z zaznaczonymi na niej kamerami i zamkiem szyfrowym. Bowiem jaki jest sens zwiedzania muzeum w dzień, kiedy można to zrobić nocą?

Wiadomo jednak, że nawet w misternie przygotowanym planie mogą pojawić się niedociągnięcia. Kiedy więc dzień wcześniej Marchewa zaklinał się, że poradzi sobie z alarmem, nie mylił się. Nie wziął tylko pod uwagę jak długo zajmie mu jego rozbrojenie.

–       Pospiesz się – ponaglał go Idzi.

Jeszcze chwila i przeniosą się w czasie do świata fantazji; świata stworzonego przez dorosłych, ale świata tak magicznego, że nie dałoby się go nakreślić nie będąc nigdy dzieckiem.

–       Jest! – zawołał stłumionym głosem Marchewa. – Mówiłem, że sobie poradzę.

–       Brawo, pięknie. – Idzi zaklaskał z cicha. –  Możemy już?

Weszli. Zablokowali drzwi kawałkiem materiału, żeby w razie czego nie zatrzasnęły im się przed nosem. Nie spodziewali się patrolu policji, ale nie mogli też ryzykować, że nie będą mieli drogi ucieczki. Chociaż Marchewa wyczytał z planów budynku, że możliwe było przejście do sąsiadującego z muzeum teatru Maska. Niemniej planowali wyjść tą drogą, którą weszli.

Tutaj – w korytarzu – czekała na nich kolejna przeszkoda. Ciężka kłódka, zamykająca kratę. Na taką ewentualność był przygotowany Idzi. Wyjął swój podręczny zestaw włamywacza – prezent gwiazdkowy od babci Margarety, która zawsze przestrzegała przed najgorszym. Najgorszym byłoby niedostosowanie się do zaleceń babuni, ale Idzi nigdy by nie powiedział tego głośno.

Rzucił okiem na widniejący na bramie napis „obiekt monitorowany całodobowo”, zawahał się.

–       Ale na pewno wyłączyłeś alarm? – spytał

–       Na pewno.

–       A kamery, co z kamerami, też je wyłączyłeś?

–       Za kogo ty mnie masz, za podrzędnego włamywacza? Oczywiście, że wyłączyłem, głupie pytanie, nawet przedszkolak złamałby ten system bezpieczeństwa. Teraz otwieraj.

–       Dobra, dobra. Nie gotuj się tak.

Zamek kłódki kliknął cicho, otwierając ostatnią przeszkodę. Trzymając w dłoniach latarki zeszli po schodach do muzeum.

W pierwszej chwili poczuli rozczarowanie. Latarki rzucały marne światło na pomieszczenie i z tej perspektywy sala wydała im się niewielka. Tyle zachodu dla miniaturowego zbiorku kilku starych książeczek i komiksów leżących w gablotach. Gdyby rzeczywiście chcieli oglądać komiksy, zostaliby w Lublinie, Kord miał w Antykwariacie pokaźną kolekcję starych gazetek, które przy odrobinie szczęścia mogliby pooglądać. Znaczy, gdyby Kord im pozwolił, bo Kord tylko z nazwy był antykwariuszem. W rzeczywistości zdradzał wszelkie cechy zazdrosnego bibliofila. Kord nie sprzedawał książek, on je kolekcjonował. Idzi z Marchewą od dawna podejrzewali, że Kord prowadzi Antykwariat jedynie na pokaz. Bo to ładnie brzmi „Antykwariat”. Dobrze się kojarzy, tak trochę magicznie, trochę demonicznie. Głównie to ostatnie, bowiem Kord upodobał sobie szczególny rodzaj tematyki kolekcjonowanych dzieł. I tak naprawdę nikt z przechadzających się po Placu farnym ludzi nie pomyślałby nawet, że tuż za rogiem znajduje się jedna z nielicznych na świecie bibliotek wiedzy okultystycznej i demonologii stosowanej. A Idzi z Marchewą o tym wiedzieli, ale nie rozpowiadali głośno, z obawy przed gniewem Korda.

–       I ludzie przychodzą to oglądać? – myślał głośno Idzi. – No pacz, książeczki o Kreciku, przecie takie można normalnie w kioskach Ruchu kupić. Co za łajza umieściła je w muzeum?

Mamrocząc pod nosem podreptał w kierunku następnego pomieszczenia, gdzie dostrzegł wystawę prac. A przynajmniej wydawało mu się, że była to wystawa prac ponieważ pośrodku sali stała tablica, na której zwykle wiesza się rysunki dzieci.

Marchewa nie poszedł za nim. Jego uwagę przykuł mały telewizor w drewnianej obudowie. „Klejnot”, tak się nazywał, czarno-białe cudeńko, z wypukłym, szklanym ekranem. Tak, zabytek, chociaż nie na taką skalę jakby się mogło wydawać. Na Allegro schodzą takie po dziewięćdziesiąt zeta. Znalazł kiedyś podobny na strychu babci Margarety, jeszcze działający. Podłączył do niego gry telewizyjne „Pegasus” i z pistoletu świetlnego strzelał do kaczek. Telewizor się sprawdził, pistolet też.

–       Oj, Marchewa! – zawołał Idzi z innej sali. Marchewa porzucił rozmyślania o telewizorze oraz starych konsolach gier i podążył w kierunku, z którego dobiegał głos przyjaciela.

Pomieszczenie nosiło nazwę „Sala animacji lalkowej”. W jego centrum umieszczona była zielona ławka szkolna, przy której siedział Idzi przytulony do gigantycznych rozmiarów misia Uszatka.

–       Ty, Marchewa, paa no jaki wielki – zachwycał się Idzi. – Weź mi fotkę sieknij, będę mieć pamiątkę.

Marchewa metodycznie wyciągnął smartfona. W świetle samych latarek zdjęcie wyjdzie – delikatnie mówiąc – kiepsko. Chociaż Marchewa widział raz fotografa, który robił sesję zdjęciową niemalże w ciemności. Tam nad głową modelki świeciła się tylko niewielka jarzeniówka, a reszta pokoju pogrążona była w półmroku. Fotografowi towarzyszyły za to dwie osoby. Jedna trzymała własnoręcznie wykonany softbox, druga blendę. I tak we trójkę z modelem przemieszczali się po pokoju jak im fotograf kazał. A zdjęcia? – pięknie naświetlone. Dzięki Bogu za lampę błyskową.

Idzi przysunął się do Uszatka, objął go ramieniem i uśmiechnął do obiektywu. Nie pozostał długo w tej pozie, bo gdy tylko usłyszał pstryknięcie migawki, poderwał się z ławki i poszedł zwiedzać dalej.

–       O jakie okropne – komentował, przyglądając się emisyjnym pacynkom „Jacka i Agatki” – I co, oni je na palce wkładali? Obrzydliwość. Jak tak można?

–       Marchewa zwrócił się w przeciwnym kierunku. Na drugim końcu sali stała inna gablota, w której również znajdowała się postać z filmu.

–       Oj, Idzi – zawołał. – Patrz tutaj, to ten ludzik, o którym mówił Kord… Plastek nie… Plastuś – przeczytał.

–       O toto maleństwo? – spytał z niedowierzaniem Idzi, nachylając się nad gablotą. Figurka była mała, nie większa niż jego dłoń, wyszczerbiona w kilku miejscach. – Z czego to zrobili, z plasteliny? Ale pacz jakie ma uszy, „dlaczego masz takie wielkie uszy?” – zaintonował naśladując piskliwy głos małej dziewczynki. – Nie dałoby się jakoś tego otworzyć? – spytał oglądając ze wszystkich stron gablotę. – Wziąłbym go sobie do domu, posłużyłby mi jako przycisk do papieru.

–       Idzi, bracie, zobacz, gablotka jest szklana, a z tego miejsca wychodzi przewód alarmu…

–       Przecież wyłączyłeś alarm.

–       Noooo, tak… ale nie w tym rzecz. Nie możesz go zabrać!

–       Dlaczego? – dociekał Idzi.

–       Bo wtedy Kord dowie się, że tu byliśmy i… a jeśli Kord będzie wiedział, doniesie też Layli, a wiesz co zrobi Layla? Nawet nie chcę myśleć

–       Dorwie nas w ciemnej uliczce, będzie torturowała przez miesiąc, a potem złoży w ofierze jakiemuś podrzędnemu bóstwu?

Marchewa zastanowił się. Layla z pewnością zdolna była do wielu rzeczy, ale nie aż tak obrazowych. Gdyby tu była dałaby im pewnie pokaz trudnej acz lukratywnej sztuki kradzieży. Nie miałby dla niej znaczenia jakiś przewód alarmu owinięty wokół gablotki. Kord opowiadał kiedyś, jak któregoś razu Layla uciekła z oblężonego przez policję budynku. Ile z tego było prawdy, nie wiadomo, faktem jest, że obaj chłopcy uważali Laylę za mistrzynię złodziejskiego fachu.

Poszli razem korytarzem. Z ciekawością przyglądali się wiszącym na ścianach plakatom.

–       Wszystkie drogi prowadzą do „Wilka i Zająca” – skomentował Marchewa. Ściany przed salą projekcyjną obwieszone były plakatami radzieckiej kreskówki.

–       To znak – stwierdził Idzi, wchodząc. Włączył światło i ich oczom ukazał się nieduży pokój sali filmowej. Przed rzędami krzesełek ustawiony był stojak z białą tablicą, a obok niego metrowy, pluszowy Krecik. – Łał, jak w przedszkolu – skomentował.

–       Bracie… w przedszkolu nie mieliśmy Krecika.

–       Ale były malowane krzesełka. Umiesz podłączyć projektor? Racja, umiesz, no to dawaj, „Wilk i Zając” odcinek pierwszy…

Postanowili, że obejrzą serię w oryginale. Ich znajomość rosyjskiego ograniczała się do kilku podstawowych słów, ale nie miało to większego znaczenia. Wyszli z założenia, że należy obcować z dziełem tak jak zostało ono stworzone. Poza tym, czego nie rozumieli z wypowiedzi, dopowiadali sobie z akcji.

–       Hej, czy to nie ta piosenka, którą śpiewał Kord? – zauważył Marchewa, kiedy główny bohater z gitarą w ręku zawył „Nu pagadi”.

Idzi wsłuchał się uważnie w tekst.

–       A weź cofnij – polecił. Marchewa przewinął film. – Rzeczywiście, ale numer. Miał rację, to z „Wilka…”, ale niezła jest. Jak to leci? Nu pagadi niescio nie iwecie?

Marchewa roześmiał się na nieudolne próby powtórzenia tekstu przez kolegę.

–       Chyba raczej: nu pagadi, jeszczio nie wieczier… Słyszałeś coś? – spytał nagle, zaniepokojony.

Dźwięk dochodził z korytarza. Brzmiał jednostajnie jak szkolny dzwonek oznajmiający koniec lekcji. Spojrzeli po sobie. Zerwali się w jednej chwili i w pośpiechu ruszyli w kierunku wyjścia.

–       Alarm! – zawył Idzi. – Mówiłeś, że wyłączyłeś alarm!

–       Wyłączyłem!

–       Więc jakim cudem…

–        To nie ja!

Biegnąc przez kolejne sale mieli wrażenie, że słyszą podjeżdżające pod budynek radiowozy. Przed oczami stanęła im niepokojąca wizja kilkudziesięciu policjantów z biura antyterrorystycznego, otaczających wejście główne. Nie mogło tak być, takie sceny nie pojawiają się w Polsce – w książkach owszem, ale nie w realnym życiu.

Dopadli drzwi, szarpnęli – zamknięte. Idziego ogarnęła panika, przecież osobiście podłożył pod drzwi kawałek materiału, żeby się nie zatrzasnęły i teraz nie musieli martwić się ich otwieraniem. Jakim więc cudem?

–       Zamknięte – wyszeptał Marchewa, a w jego głosie Idzi wyczuwał ten sam strach, jaki ogarniął też i jego.

–       Cze, dzięki Sherlocku, –  warknął Idzi. Za szybą nie dostrzegł żywej duszy, żadnego niebezpieczeństwa, radiowozu, nawet patrolu straży miejskiej. Podświadomie czuł, że coś jest nie w porządku. Spodziewając się nieuchronnego przyjazdu kawalerii, rzucił do Marchewy – Jest inne wyjście? Okno?

–       Połączone z alarmem, ale… schody. Biegnij na górę.

Pobiegli. Na piętrze odnaleźli przejście łączące Muzeum Dobranocek z Teatrem Maska, po czym opuścili budynek wyjściem ewakuacyjnym. A stamtąd ruszyli w stronę hotelu.

Na dworze było cicho, tylko z oddali słychać było dźwięk przejeżdżających samochodów. W oknach pojedynczych domów i sklepów zapalały się już światła – ludzie rozpoczynali nowy dzień pracy.

*

–       Plastuś nie mógł uciec… to nieracjonalne, to przecież figurka…– nakręcał się Marchewa. Opadł na krzesło w wynajętym przez nich pokoju hotelowym.

Był już wieczór, kiedy zdecydowali się wrócić. Do tego czasu błąkali się po ulicach Rzeszowa, co chwila zmieniając kierunek marszu. Obawiali się pościgu i chociaż mijane patrole nie zwracały na nich uwagi, mieli wrażenie, że za chwilę któryś ich zatrzyma.

Większość czasu spędzili w parku. Nie wiedzieć czemu wydał im się najlepszym schronieniem. Kiedy opuszczali muzeum, wciąż było ciemno i latarnie nie zdążyły jeszcze pogasnąć. Przycupnęli na jednej z ławeczek i patrząc w ziemię liczyli szybkość uderzeń swoich serc. Niewiele brakowało. Gdyby nakryto ich na przestępstwie zakończyliby karierę włamywaczy zanim jeszcze zostaliby pełnoprawnymi złodziejami. Jak by się wytłumaczyli? Zdanie „wszystko przez Korda” raczej nie spotkałoby się z aprobatą policji.

Później, gdy już ochłonęli, zamiast wrócić do hotelu jak nakazywałby zdrowy rozsądek, krążyli po centrum miasta. Myśleli, że tak będzie bezpieczniej. Uznali, że najważniejsze to zmylić trop. Jednak nie wytrzymali i w krótkim czasie znaleźli się w pobliżu muzeum.

Na parkingu przed wejściem stał zaparkowany radiowóz. Policja prowadziła dochodzenie, to zrozumiałe, chcieli dowiedzieć się co zaszło i co zniknęło. Nic nie zniknęło. Co prawda, poprzestawiali kilka sprzętów, wygnietli kilka poduszek, stłamsili maskotki Puchatka i Krecika. Ale było to jedyne wykroczenie jakie popełnili – prawda? Zawrócili na miejscu i czmychnęli w sąsiednią uliczkę. Nie byli jeszcze gotowi na spotkanie z przedstawicielami prawa.

Znaleźli niewielką restaurację. Wnętrze było skromnie urządzone. Kilka stoliczków, azjatyckie dekoracje i czterdziestodwucalowy telewizor na ścianie, w którym leciał TVP Rzeszów. Jedzenie całkiem zjadliwe, ceny niewygórowane, więc zostali. Jedli powoli, popijając przesłodzoną herbatą i jednym uchem słuchali lokalnych wiadomości.

–       Co się mogło stać? – spytał stłumionym głosem Idzi, bo chociaż w pobliżu nikogo nie było, to przecież na zapleczu krzątała się kelnerka i kucharz kroił warzywa. A wiadomo, we współczesnym świecie (a szczególnie w restauracjach), o podsłuch nietrudno.

–       Nie mam bladego pojęcia – odparł Marchewa w ten sam sposób. – Widziałeś przecież, że wszystko wyłączyłem. Nie wiem jak się mógł uruchomić.

–       Może mieli backup?

–       Niieeee, wątpię. W muzeach nie robi się backupów, za drogo i bez sensu.

–       To co? Timer z opóźnionym zapłonem?

–       A może… Może ktoś wszedł po nas i sam uruchomił alarm?

–       Coś ty zdurniał? Myślisz, że ktoś był na tyle głupi, żeby włamać się gdzieś jako drugi? Przecież to bez sensu i wbrew etyce złodziejskiej.

Marchewa kiwnął głową na znak zgody. Pomysł faktycznie był idiotyczny, co nie oznaczało, że nie do zrealizowania. Będzie musiał…

–  …w rzeszowskim Muzeum Dobranocek doszło do włamania.

Poderwali głowy w kierunku telewizora. Na ekranie dziennikarka stała przed dobrze już im znanym budynkiem

 Według wczesnych analiz sprawcy złamali kody zabezpieczające budynek i dostali się do środka głównym wejściem.

Marchewa poczuł jak rozpiera go duma. Tak to ON złamał te kody i ON wszedł głównym wejściem. Jego radość nie trwała jednak długo, bo już następne słowa dziennikarki sprawiły, że mina mu zrzedła, a źrenice rozszerzyły się ze strachu.

 Po pierwszych oględzinach wiemy, że z muzeum zniknęła bezcenna figurka Plastusia. Przypomnijmy, że eksponat ten…

–       Idzi! – warknął. – Mówiłem, żebyś ją zostawił.

–       Coś ty zgłupiał? Po co mi ona potrzebna?

–       Do „przyciskania papieru”? – powtórzył słowa kolegi z dobitnym sarkazmem w głosie.

–       Głupi. Nie wziąłem jej!

–       Jak nie wziąłeś, przecież… – ruchem ręki wskazał telewizor.

–       Słuchaj! – Idzi nachylił się w kierunku Marchewy i patrząc mu prosto w oczy spytał – Kiedy miałbym ją niby wziąć, skoro pilnowałeś mnie jak pies kości?

Faktycznie. O ile Marchewa dobrze pamiętał, weszli do pomieszczenia, w którym była figurka, widzieli ją razem, a od tamtego momentu nie rozstawali się nawet na krok. Idzi nie miałby czasu na kradzież. Poza tym większość tego czasu spędzili w sali projekcyjnej. Na nowo powrócił problem podwójnego włamania. Albo ktoś wszedł do budynku nieświadomie, nie wiedząc, że tam byli, albo bezczelnie wykorzystał ich by okraść muzeum. I to drugie rozwiązanie wydawało się bardziej prawdopodobne. W przekonaniu Marchewy była to niesłychana zbrodnia, bo ten ktoś okropnie zakpił z niego i Idziego. A kpiny (szczególnie tak paskudnej) nie toleruje żaden złodziej, nawet początkujący.

–       Musimy tam wrócić – oznajmił nagle Idzi.

–       Co? Po co!?

–       Pomyśl co zrobiłaby Layla w tej sytuacji? Zastanów się tylko: co zrobiłaby Layla?

–       No… co?

–       Zadzwoniłaby do Miszy. Najpierw by szalał a potem przeprowadziłby śledztwo i rozwiązał zagadkę.

–       Jak niby chcesz tam wejść nie wzbudzając podejrzeń?

–       A co zrobiłby Misza? – powtórzył Idzi

Marchewa westchnął ciężko. Misza nie musiałby nic robić, uśmiechnąłby się tylko, machnął legitymacją dziennikarza, którym poniekąd był i zadał kilka pytań. Czasami dobrze było być rozpoznawalną twarzą w mediach.

Idzi ani Marchewa mieli w kieszeniach tylko legitymacje studenckie i nie mieli problemu z wykorzystaniem tego faktu na swoją korzyść.

Pół godziny później byli z powrotem w miejscu, z którego jeszcze niedawno uciekali w popłochu. Policja już odjechała, niemniej budynek zamknięto dla odwiedzających. Ochroniarz sprawdzał każdego przybyłego, a turystów odsyłał z przeprosinami. Wyjaśnili, że piszą reportaż na zajęcia, a ten temat spadł im z nieba.

–  Proszę pomyśleć co powie nasz profesor kiedy to przeczyta! – intonował Idzi – Nikt, po prostu nikt nie będzie miał takiego tematu. Szanowny panie, chcemy tylko opisać prawdę.

Wpuścił ich, chociaż odprowadził krzywym spojrzeniem.

W świetle lamp muzeum wydawało się przestronniejsze. Efekt potęgowały szerokie przejścia między pomieszczeniami. Dyrektorka muzeum zaprowadziła ich do sali animacji lalkowej, gdzie stała gablota, w której wcześniej widzieli postać Plastusia. Teraz była otwarta, szkło nawet nie zbite – otwarte, jakby złodziej faktycznie dołożył starań by niczego nie uszkodzić.

–       I mówi pani, że gablota była zintegrowana z alarmem? – wypytywał panią dyrektor Marchewa starannie dobierając słowa jak na studenta dziennikarstwa przystało: taktownie i rzeczowo.

–       Zgadza się, dlatego nasz komisarz uważa, że kiedy włamywacz wyłączył alarm przy wejściu, padło również zabezpieczenie przy poszczególnych eksponatach.

–       Co z kamerami? – dopytywał się, chociaż znał odpowiedź.

–       Podobnie jak z alarmem.

–       Coś jeszcze skradziono?

–       Nie. Chociaż sądziliśmy, że zginęły też filmy z sali projekcyjnej. Stan w jakim ją zastaliśmy był opłakany.

–       Nie mogło być aż tak źle…

Pokręciła głową bez przekonania.

–        Mówię panu, ten włamywacz jest albo dzieckiem, albo człowiekiem niedorozwiniętym umysłowo.

Idzi i Marchewa spojrzeli na siebie nieswojo. Nie zdemolowali przecież sali. Dyrektorka nieco przesadzała.

–       Dlaczego pani tak myśli?

–       Wie pan, poprzestawiane krzesełka, porozrzucane poduszki i kasety „Wilka i Zająca”, no i Plastuś – wzruszyła ramionami. – Nikt przy zdrowych zmysłach nie napadałby na Muzeum Dobranocek – zaakcentowała nazwę.

Racja. Zupełnie… niedorzeczne. Kto w ogóle pomyślałby o włamaniu do muzeum z zabawkami? Absurdalne.

Absurdalne było zniknięcie Plastusia.

*

Jedna figurka i tyle radości, pomyślał Misza Koniecpolski wpatrując się w uśmiechniętą postać na stole. Plastuś z rozciągniętymi łapkami wyglądał jakby cieszył się każdą minutą na wolności i chciał uściskać swojego wybawcę.

Misza nie planował porwania, to przyszło znienacka. Weekend spędził w Bliznem, koło Rzeszowa, a kiedy był już w drodze do Lublina, zadzwonił Kord.

–  Tych dwóch idiotów pojechało do Rzeszowa – oznajmił. Właściwie nie musiał nic więcej mówić. Misza pomyślał wtedy, że aparat, który zabrał na wycieczkę, może okazać się pomocny.

Początkowo miał tylko zrobić kilka fotek. Ukrył się w budynku naprzeciw muzeum i czekał.

Pojawili się późną nocą, kiedy już przysypiał na stanowisku. Poznał ich od razu. Wysoka, chuda postać Marchewy, sprawiająca wrażenie, jakby byle podmuch wiatru mógł ją zgiąć i wzrostem sięgający mu do ramienia Idzi. W ogóle nie wyglądali konspiratorsko, skądże! Amatorzy. Przyglądając się ich pracy, Koniecpolski z bólem serca zastanawiał się jakim cudem nikt ich nie zauważył.

Ciszę przerywał tylko regularny dźwięk migawki. Misza cykał fotkę za fotką. Później je wykorzysta, jeszcze nie wiedział jak, ale na pewno to zrobi. Swoją drogą, Kord był cwany, przebiegły w swojej milczącej pozie. Niczego nie sugerował, stwierdził tylko fakt: będą w muzeum. Między wierszami zawarł jeszcze przekaz: reszta zależy od twojej inwencji twórczej. Natomiast pozostawienie Korda sam na sam z tymi zdjęciami byłoby najstraszniejszą rzeczą jaką Misza mógłby zrobić chłopakom. Cyniczny miłośnik literatury wydrukowałby je w formie plakatu i powiesił w oknie Antykwariatu, ot tak, żeby przyciągnąć klientów. Lub gorzej, umieściłby je na stronie Komendy Głównej Policji, ot tak, dla śmiechu. I Koniecpolski by nie zabraniał, a nawet wspomógłby przyjaciela w działaniu, uznając pomysł za niezwykle zabawny.

Sprawcy włamania weszli do środka. Ze swojego miejsca, spoglądając przez wizjer, Misza dostrzegł niedomknięte drzwi. Kilka minut później był wewnątrz, nasłuchując w którym kierunku poszli młodociani przestępcy.

–        Oj, Idzi – usłyszał Marchewę. – Patrz tutaj. To ten ludzik, o którym mówił Kord. Plastek nie… Plastuś.

–        O toto maleństwo? – w glosie Idziego brzmiało rozczarowanie.

Koniecpolski schował się za ścianą pomieszczenia, w którym byli chłopcy. Nie wiedział o czym mówili, wtedy jeszcze nie słyszał o jakimś Plastusiu, jego znajomość bajek była pozostawiała wiele do życzenia. Postanowił, że musi uzupełnić braki. Kord z pewnością mu w tym pomoże.

–       Nie możesz go zabrać!

–       Dlaczego? – dociekał Idzi.

–       Bo wtedy Kord dowie się, że tu byliśmy i… a jeśli Kord będzie wiedział, doniesie też Layli, a wiesz co zrobi Layla? Nawet nie chcę myśleć

–       Dorwie nas w ciemnej uliczce, będzie torturowała przez miesiąc, a potem złoży w ofierze jakiemuś podrzędnemu bóstwu?

Idzi przesadzał. Bogowie nie przyjmowali już ofiar z padliny. A nawet jeśli, Misza był pewny, że Layla nie lubiła sobie brudzić rąk, bo do tego by się cała rzecz sprowadzała. Niemniej, w momencie, w którym dwie postacie zniknęły w następnej sali, miał już w głowie inny pomysł.

Figurka faktycznie znajdowała się w gablotce. Po chwili wiedział też, że jej zamek zintegrowany był z głównym systemem alarmowym. Uśmiechnął się i w duchu pobłogosławił Marchewę.

Z sali projekcyjnej dochodziły pierwsze dźwięki filmu animowanego. Nie tracąc czasu wyjął ostrożnie figurkę z gabloty i wyszedł równie cicho jak się pojawił.

Dopiero później zaczął się zastanawiać, co też właściwie zrobi z tym Plastusiem. Rzeczywiście był mały, niepraktyczny i właściwie niewielu zainteresuje jego zniknięcie. Poprawka. Kogoś jednak zainteresuje.

Wziął zwykłą antyramę, podłożył pod szkło kolorowy papier, następnie umieścił na niej Plastusia. Poprawił oświetlenie.

Klik.

Figurka wyglądała jakby stała na tafli wody lub lustra. Jednak w dalszym ciągu czegoś tu brakowało. Przypomniała mu się pewna technika, wykorzystywana często w kiepskich filmach. Wziął więc kolorowe czasopismo, wyciął pojedyncze litery. Ułożył z nich napis „zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie” i tak wyklejoną kartkę umieścił pod figurką.

Klik.

Tak, teraz zdjęcie było kompletne.

Tylko co mają zrobić? Nie będzie im przecież dawał trudnych i długich zadań. Znudziłby się, zanim by jeszcze skończyli.

Sięgnął po komórkę, wybrał numer.

–       Skarbie, masz jakiś pomysł na…

*

–       Przecież nie uciekł! – powtórzył Marchewa. Starał się logicznie wytłumaczyć to nieporozumienie, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Wlepiając wzrok w monitor przeglądał wszystkie informacje jakie mógł znaleźć na temat włamania. Nie było postępu w dochodzeniu, żadnych odcisków palców; nic co rozjaśniłoby sprawę zniknięcia figurki.

–       Wiem! – zawołał Idzi z takim entuzjazmem w głosie, jakby nagle dostał olśnienia, –  Wmieszały się siły nieczyste. Może jakiś podrzędny demon rzucił na Plastusia czar i ten zniknął.

–       Idzi, bracie, udajesz, czy naprawdę jesteś taki głupi? – żachnął się Marchewa i dodał – Przecież widziałeś, że ktoś otworzył gablotę. Gdyby to był demon, nie musiałby nawet wchodzić do budynku!

W tej chwili rozległo się pukanie. Idzi podszedł do drzwi i zawahał się. Przez chwilę pomyślał, że to mundurowi przyszli aresztować jego i Marchewę. Potrząsnął głową, co za niedorzeczna myśl. Po drugiej stronie stał pracownik recepcji, starszy mężczyzna o znudzonym wyrazie twarzy.

–       Egidiusz Rajca-Pawlikowski? – spytał

–       Taak? Co się stało?

–       Jakiś chłopak zostawił to dla was. Jakby nie mógł wejść na górę i sam doręczyć. Ach ta młodzież – wymamrotał.

–       Kto to był? Przedstawił się?

–       Nie wylegitymowałem go, jeśli o to pytacie. Nie moja sprawa. Dał mi stówkę żebym to do was przyniósł, więc przynoszę.

–       Stówkę? – powtórzył Idzi. – A jak ten koleś wyglądał?

–       Młody. Metr osiemdziesiąt? Twarzy nie widziałem, miał kaptur.

–       Nooo, dobrze. Dziękuję.

–       Powiedział, że za dostarczenie pod drzwi dostanę drugą stówkę.

–       To niech pan go szuka.

–       …od was – dodał recepcjonista, wykrzywiając usta.

Cwaniak, pomyślał Idzi, wręczając mu pieniądze.

Koperta nie była duża, formatu A5, brązowa. Nie miała adresu, ani nadawcy, posiadała jedynie zagniecenia w miejscach, w których trzymała je tłusta łapa recepcjonisty.

Czując na sobie ponaglające spojrzenie Marchewy, Idzi rozdarł kopertę i wysypał jej zawartość na stół. Wypadły z niej dwie fotografie i zadrukowana kartka.

–       Na świętych Czuwających – zawołał Marchewa, kiedy rzucił okiem na pierwszą fotografię. Bohaterami zdjęcia byli obaj z Idzim pod drzwiami Muzeum Dobranocek. Wyraźnie było widać jak Marchewa trzyma w dłoniach podłączony do skrzynki alarmu laptop. – C-co t-to jest? Kto to zrobił? Jak, kiedy? – rzucił serię pytań. Przecież byli dość czujni, zauważyliby człowieka z aparatem.

–       To jeszcze nic. – Głos Idziego brzmiał o oktawę niżej niż zwykle. Słysząc ten poważny ton Marchewa zaniepokoił się jeszcze bardziej. – Spójrz tutaj.

Na drugiej fotografii widniała postać Plastusia. Poznali już tę figurkę na tyle dobrze by wiedzieć, że była oryginalna. Zdjęcie zrobione zostało dziwną techniką, Plastuś wyglądał, jakby wisiał w powietrzu, albo postawiony był na lustrze, bo cała jego postać odbijała się w szkle. Ich uwagę przykuł napis jaki widniał poniżej: „zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie”. Idziemu na myśl przyszły zdjęcia porwanych przez terrorystów ludzi. Na fotce z Plastusiem brakowało jedynie karabinu maszynowego przytkniętego do łebka figurki.

–       Nie wierzę, no nie wierzę! – histeryzował Idzi, który otrząsnął się z pierwszego szoku. – Wiesz co to oznacza? No wiesz? Ten kto to przysłał faktycznie ukradł tę przeklętą figurkę! A wiesz co jeszcze? Powiem ci! Jeśli nie zrobimy co nam każe wylądujemy w pace. Jestem za młody, żeby iść do więzienia. Babcia Margareta by mnie zamordowała. Ale wcześniej umarłbym ze wstydu, bo nie zniósłbym śmiechu Korda! Oj miałby radochnę.

–       Idzi, uspokój się. Co tam pisze?

–       Co jest, co pisze? O, masz przeczytaj sobie, albo ja ci przeczytam. Uważaj. „Wskaż najbardziej prawdziwe dla kodeksu złodzieja przysłowie piekieł. Uwaga: nie wolno używać komputera ani żadnej jego odmiany. Spotkamy się jutro o 21:00 w Lublinie na ulicy Czwartaków 4, wtedy dokonamy wymiany. Przynieś rozwiązanie, uwzględniam tylko tekst oryginalny, nie kopie”. No chory jakiś! Wymiany! W Lublinie! Co on robi w Lublinie? co to takiego przysłowie piekieł, nigdy nie słyszałem o czymś takim.

–       Ja też nie – zgodził się Marchewa. – Ale jedno jest pewne. Wracamy do Lublina.

*

Prywatna biblioteczka Korda liczyła ponad trzysta książek poświęconych sprawom demonologii, angelologii, szeroko rozumianej teologii i wiedzy okultystycznej. Żeby znaleźć w nich jedno z przysłów piekielnych trzeba było mniej więcej znać ich treść, albo mieć piekielne szczęście. Idzi i Marchewa nie posiadali żadnego z tych przymiotów. Mieli za to ograniczony czas, który upływał z każdą przerzuconą stroną.

Siedzieli na piętrze Antykwariatu. Obok nich stosy książek. Te po lewej już przejrzane, po prawej czekające na atencję. Niepokoiło ich, że mimo tak szybkiego upływu czasu stosik po prawej zdawał się rosnąć. Przejrzeli już wszystkie tomiszcza z angelologii, ale tylko dlatego, że było ich najmniej. Nie spotkali tam nawet wzmianki o przysłowiach piekielnych. W księgach z dziedziny demonologii o piekle było sporo, jednak nic o przysłowiach.

–       Co dziś knujecie, łobuzy?

Poderwali głowy. Do pomieszczenia wszedł Koniecpolski, niosąc kubek kawy. Stanął przy stole, wolną ręką przerzucił kilka opasłych tomów. Wykrzywił usta w drwiącym uśmieszku, jakby w tej chwili wszystkiego się domyślił. Co niekiedy było przerażające, bo czasami wydawało im się, że potrafi czytać w myślach i wie wszystko.

–       Misza! Nie wiedziałem, że już wróciłeś! – zawołał Marchewa zaskoczony jego widokiem.. O ile dobrze pamiętał, Koniecpolski był na wyjedzie, gonił za tematem, czy coś? Poza tym rano, wparowali do Antykwariatu, nie rozglądając się na boki. Kątem oka tylko wyszpiegowali tylko Korda miedzy regałami i Byrona, czarnego kota, zwiniętego w kłębek na ladzie. Żaden nie zareagował. Wdrapali się po schodach praktycznie niezauważeni. Byli dumni z tego sukcesu i wzięli go za dobrą monetę. Pomylili się.

–       Co ty opowiadasz, Marchewka? Przecież już się dziś widzieliśmy.

Faktycznie, mogli się minąć w korytarzu. A nawet jeśli, przyświecał im wtedy tylko jeden cel: rozwiązać zadanie terrorysty i uwolnić Plastusia. Misza z jego kawą był wtedy mniej ważny.

–       Co robicie? Po co wam te wszystkie tomy?

–       Postanowiliśmy się podszkolić – odparł Idzi z szerokim uśmiechem. – No wiesz,  poduczyć w demonologii. Tyle demonów po świecie krąży, trzeba być przygotowanym na apokalipsę.

–       Rozumiem. To ile Rożek wymienia imion diabła? – spytał Misza. Pytanie było podstępne, bo nikt nie dałby rady zapamiętać tych wszystkich imion, jakie Rożek, skądinąd wielki specjalista w dziedzinie rodzimej demonologii, wymienia w swojej pracy

–       Dziewięćdziesiąt siedem? – strzelił Idzi.

–       He. Musicie jeszcze trochę postudiować. Apokalipsa to nie fraszka. – przyznał Koniecpolski z udaną powagą. – Słyszałem, że czterej jeźdźcy szaleją już po Moskwie na harleyach.  

–       Taaaa?

–       Jasne, jak to mówią „trzeba iść z duchem czasu”.

–       Co wy pędraki robicie z moją kolekcją! – usłyszeli od strony drzwi. Wyraz twarzy Korda nie należał do najszczęśliwszych. Spojrzał na całą trójkę znad okularów. Idzi i Marchewa zastygli na miejscach, wyobrażając sobie najgorsze, a Misza? Misza spokojnie pił swoją kawę. – Macie to zaraz posprzątać. Ustawicie je dokładnie tak jak stały, a jak znajdę jeden tytuł nie na miejscu, to biada wam. Po trzykroć biada… – Pogroził im palcem, po chwili zaś dodał – Koniecpolski, zabieraj tę kawę z biblioteki.

–       Hm, chyba nasz czcigodny gospodarz nie jest w najlepszym nastroju – zauważył Misza, kiedy postać Korda zniknęła za drzwiami.

–       Żartujesz?! – spytał z niedowierzaniem Idzi – Widziałeś to spojrzenie? Gotów nas powiesić – i naśladując głos i mimikę Korda powtórzył: – „Biada wam. Po trzykroć biada”.

–        Skoro tak to ująłeś, pójdę zobaczę czy uda mi się go udobruchać. Wy tymczasem ogarnijcie tu trochę – Koniecpolski wskazał stos książek na stole. Upił łyk kawy i zwrócił się do wyjścia.

–       Misza? – zawołał za nim Marchewa

–       Hm?

–       Jak brzmi główna teza kodeksu złodziei?

Kto jak kto, ale Misza na pewno będzie wiedział, w końcu kumplował się z Laylą, a ona była mega złodziejką, pocieszał się w duchu Marchewa, który miał po dziurki w nosie szperania w książkach. Wolałby wklepać w internetowej wyszukiwarce hasło „przysłowia piekieł” i w pięć minut mieć gotową odpowiedź, ale było to zabronione. Ten podstępny szantażysta w liście wyraźnie przestrzegł, że nie mogą używać komputerów.

–       „Jak trzeba, proś, kłam i zabijaj” – rzucił Misza z uśmiechem.

Ich oczy zabłysły nadzieją. Ależ tak, to przecież logiczne. Brzmi dobrze, w zupełności nadaje się na…

–       To przysłowie piekieł? – spytał dla pewności Idzi.

–       Nie, „Szklana pułapka”.

–       Ale Misza – nalegał Marchewa – Co to są przysłowia piekieł?

Koniecpolski zastanowił się. Ręka z kubkiem zastygła w pół drogi. Widać było, jak sięga do szufladek pamięci.

–       Nie mam pojęcia – odparł i z jeszcze większym uśmiechem, takim już prawie sadystycznym, dodał: – Dlaczego nie zapytacie Korda? Na pewno będzie wiedział.

Poczuli jak spływa z nich wszelka nadzieja. Nie, oczywiście, że nie pójdą do Korda, a skoro Misza nie chciał pomóc, pozostawało im dalsze szperanie w książkach.

–       Ty, Marchewa… a może chodzi o Biblię?

–       Zdurniałeś? – Co za niedorzeczność, pomyślał Marchewa. – W Biblii będziesz szukał przysłów piekielnych?

–       Nie, – Idzi potrząsnął głową. – Nie Biblia tylko biblia – Wskazał niedużą książkę, stojącą wysoko na półce.

Znajdował się tam dział teologii, a książka, o której mówił Idzi traktowała o jednym z najpotężniejszych dzieł jakie kiedykolwiek stworzyła ludzka ręka. Biblia Diabła.

Marchewa przeglądał ją z pewną obawą. Angelologia była w porządku, demonologia też okay, z racji na swój kulturowy wymiar, ale to – to już się nie kwalifikowało do rzeczy, którymi chciałby się zajmować.

–       Mówią o niej „Codex Gigas” – ciągnął Idzi, przerzucając strony broszurki. – Spisał ją skryba, mnich zakonu benedyktyńskiego. Mnich ten złamał regułę zakonną, za co miał zostać zamurowany żywcem, ale wymigał się od kary. Powiedział, że przepisze całą Biblię. Ale był haczyk, musiał ją przepisać w ciągu jednej nocy. Głupi, nie? Koło północy zorientował się, że nie da rady, więc podpisał pakt z diabłem. Oddał mu duszę za pomoc przy przepisywaniu. Ponoć tomiszcze to jest naznaczone klątwą i temu kto je posiada przynosi nieszczęście.

–       I ta historyjka ma nam pomóc? Jak?

–       Tak, bo oprócz Biblii znajdują się tam jeszcze inne teksty: modlitwy, zaklęcia, przysłowia. Któreś musi pasować. O, na przykład ten – na stronie autorka podawała starołaciński tekst w oryginale, a obok tłumaczenie.

–       Hmmm, może się udać – skomentował Marchewa – Bierz książkę i spadamy.

*

Wyszli godzinę przed czasem. Snuli się Krakowskim Przedmieściem, wyobrażając sobie niepojęte rzeczy. Strach był tym większy, że tak naprawdę nie wiedzieli czego się mają spodziewać. W plecaku Idzi niósł broszurkę. Dopiero teraz zdali sobie sprawę, że od tej małej książeczki zależy ich przyszłość. Jeśli odgadli odpowiedź szantażysty, zabiorą Plastusia, a budząc się jutro będą wspominać ten dzień jako senny koszmar. Przysięgli, że nigdy więcej już nie pojadą do Rzeszowa. Jeśli jednak się mylą, ich zdjęcie trafi na policję a oni do więzienia. Perspektywa mało pocieszająca.

Skręcili za liceum Staszica, skąd mieli już pięć minut drogi na Czwartaków.

–       Zaczekaj – wymamrotał Marchewa. Pobladł, ręce mu się trzęsły, łapczywie chwytał powietrze. Wydawało się, że dopiero teraz dotarło do niego gdzie idą i z kim mają się spotkać.

–       Hej-hej, tylko spokojnie – Idzi chwycił go za ramiona i potrząsnął. – Damy radę.

–       A jeśli to psychopata? – Głos Marchewy  zadrżał – Co jeśli tam czeka na nas z bronią?

–       Mam scyzoryk.

Marchewa wybuchnął histerycznym śmiechem. Przechodnie spojrzeli w ich kierunku i Idzi na powrót starał się go uspokoić. Po co wzbudzać więcej podejrzeń.

–       Idzi, bracie, naprawdę cię przepraszam. Gdybym wiedział, że tak się to skończy, nigdy bym…

–       Daj spokój, przecież sam chciałem tam jechać. Trudno, stało się. Teraz chodź, miejmy to już za sobą.

Czwartaków cztery. Między blokiem a salonem fryzjerskim, znajdował się nieduży, piętrowy domek. Nad drzwiami wisiała czerwona mozaika z ośmiorniczką. Zupełnie niegroźna. Okno na dole zasłaniała roleta, na piętrze nie paliło się światło.

Było otwarte. Wewnątrz panował półmrok. W korytarzu, przy bladym świetle, dostrzegli zarys obrazów. Minęli dziwaczne graffiti na ścianie, schody i biblioteczkę za nimi. Na wprost mieli drzwi, wychodzące na podwórko. Z tamtego pomieszczenia dochodził blask lampy diodowej. Stanęli w progu pokoju. Na ścianie naprzeciw wisiały trzy skrzynki, na których stały różne przedmioty: obrazki, kostka Rubika, jakieś pudełeczko. W tym zestawieniu wyglądały jak wspomnienia wyjęte z czyjejś pamięci.

Światło żarówki padało na stół i kanapę, stojące pod ścianą.

Na stoliku stał Plastuś. Poznali mimo słabego oświetlenia. Był cały i zdrowy, jeśli można tak powiedzieć o ludziku z plasteliny.

Poznali też okupanta kanapy. Rozciągnął się wygodnie, czytał. Z początku był tak pochłonięty lekturą, że nie zwrócił na nich uwagi. Przynajmniej tak im się wydawało, gdyż dopiero po chwili podniósł głowę

–       Aa, witajcie szanowni – rozpromienił się na ich widok. – Wejdźcie, wejdźcie, nie stójcie tak. Jesteście punktualnie, o dziwo.

Idzi z Marchewą zamarli. Jakby dopiero ten głos potwierdził to, co już wiedzieli. Ze wszystkich porywaczy małych plastusiowych figurek, szantażystów braci złodziejskiej, najmniej spodziewali się zobaczyć tu jego.

–       Misza? – spytał niepewnie Marchewa. – Co tutaj robisz?

–       Jak to co? Przyjechałem po rozwiązanie zadania. Tak się umawialiśmy, prawda?

–       Ale… jak?

–       Jak-jak-jak, ta młodzież w dzisiejszych czasach – żachnął się Kord, wchodząc drzwiami balkonowymi. – Nic nie rozumie.

Koniecpolski odłożył książkę. Kord przywlókł się za nim na Czwartaków tylko dlatego, że chciał zobaczyć miny dzieciaków, kiedy poznają prawdę. W końcu to on nakręcił cały przekręt.

–       To proste. Kord zadzwonił do mnie i powiedział, że wybieracie się do Rzeszowa. Jak wiecie byłem w okolicy, pomyślałem że się rozerwę.

–       Nie mogłeś wiedzieć! Nawet Kord nie wiedział!

–       Za kogo mnie macie? Przewidziałem każdy wasz ruch. Wybaczcie, ale jesteście strasznie przewidywalni. Kiedy się włamywaliście, byłem po drugiej stronie ulicy, stąd zdjęcie. Wszedłem zaraz po was. Powinienem się zdziwić, że mnie nie widzieliście. Ale Idzi, byłeś tak zafascynowany tym ludzikiem – kiwnął na Plastusia, – że się nie dziwię.

Idzi wiedział, po prostu wiedział, że powinien być wściekły. Powinien skakać, gryźć, wrzeszczeć i machać pięściami, ale wobec Koniecpolskiego nie potrafił. Nieważne jak wredny był ten kawał, Idzi zwyczajnie nie potrafił się złościć.

–       To ty włączyłeś alarm – stwierdził.

–       Z alarmem to była lekka mistyfikacja. Tak naprawdę żaden alarm się nie włączył. Zamknąłem was tylko w budynku, a w środku włączyłem przekonywujący podkład muzyczny. Nabraliście się jak nic. Przy okazji, Marchewa, świetny pomysł z zapętleniem nagrania wideo. Brawo!

–       Nie kadź im – zganił go Kord – gotowi jeszcze popełnić jakieś przestępstwo.

–       Więc nie było policji, to wszystko…

–       Ależ była, przecież Plastuś zniknął. Och, Kord, zobacz czy nie dają w tym miejscu kawy?

–       A zadanie? – dopytywał się Marchewa. – Spędziliśmy cały dzień wertując książki. Po co? Żebyś miał z nas uciechę?

–       Um, to był pomysł Korda. Chciał, żebyście spędzili trochę czasu z książką. Podobno wasze pokolenie nie wie nawet jak wyglądają… słowa Korda. Przesadzam, ale pomysł z przysłowiami faktycznie był jego.

–       No właśnie – wtrącił się Idzi. – Bo my właśnie coś znaleźliśmy. – Wyjął z plecaka broszurkę i rzucił na stół. – O to chodziło?

Misza przejrzał książeczkę i roześmiał się.

–       Niestety, nie byliście nawet blisko. Niemniej gratuluję fantazji. Kord! – zawołał. Podniósł broszurkę, kiedy Kord wrócił do pokoju.

Kord rzucił okiem na książeczkę i pociemniało mu przed oczami.

–       O wy pajace – wycedził.– Wynieśliście z mojego Antykwariatu, moją książkę… moją…

–       Kord, Kord, słońce – wszedł mu w słowo Koniecpolski. – Powiedz im o przysłowiach piekieł.

Kord fuknął obrażony, ale nie wytrzymał pod ciekawskim spojrzeniem dwóch par oczu.

–       Blake – oznajmił jakby miało to coś wyjaśnić.

Koniecpolski, który czekał aż Kord powie coś jeszcze, westchnął i podjął temat.

–       William Blake, poeta angielski, dziwny człowiek i równie dziwny poeta. Sklecił swego czasu poemat, w którym zawarł siedemdziesiąt przysłów piekieł. Ciekawe, że wcale „piekielne” one nie są. Teza, o którą nam chodziło to, cytuję: „każda rzecz w która można uwierzyć, jest jakimś obrazem prawdy”.

Idzi i Marchewa skrzywili się. Przecież to nijak miało się do złodziejskiego fachu.

Misza jakby odgadłszy ich myśli kontynuował.

–       Myślicie pewnie, że sobie żartuję, otóż nie. Spójrzcie na siebie. Kord opowiedział wam historię… – Pochylił się w ich kierunku – Zauważcie, że w każdą opowieść niezależnie czy zmyśloną czy nie można uwierzyć, jeśli się tego bardzo chce. Uwierzyliście więc w opowieść Korda. No, jego historia akurat była prawdziwa. Następnie uwierzyliście, że w muzeum włączył się alarm, mimo iż Marchewa – chylę czoła za piękne wykonanie – wcześniej go wyłączył. To nie było prawdą. I wreszcie, uwierzyliście, że jakiś szantażysta czyha na waszą wolność, a to sprawiło, że postanowiliście okraść złodzieja.

Znów rozsiadł się wygodnie, na twarzy miał wypisaną taką satysfakcję, że Idzi nabrał ochoty, by ją zetrzeć. Zacisnął pięść.

–       I po co to wszystko! – warknął. – Żebyście mieli radochę?

–       Och, Idzi.

–       Wiesz ile się książek naszukaliśmy? Wiesz, bo stałeś nad nami.

–       W życiu nie widziałem, żebyście tak ciężko pracowali – pochwalił ich Koniecpolski.

–       O ty-ty! – Idzi kiwnął na niego palcem. – Byłem przekonany, że trafię za kratki. Marchewa o mało nie zszedł pod Stokrotką. Wiesz co to znaczy dla hakera umrzeć pod sklepem?

–       Jest mi niezmiernie przykro – Misza nie wyglądał na skruszonego.

–       I co teraz będzie? – spytał Marchewa, któremu nie podobało się, że Idzi zdradza jego kompromitujący epizod.

–       Teraz – huknął Kord – wrócicie do Antykwariatu i posprzątacie bajzel, który zostawiliście w mojej bibliotece. Każda, każdziutka książka, łącznie z tą broszurką ma wrócić na swoje miejsce. Sprawdzę.

Zadrżeli. Nauczyli się, że z Kordem się nie zadziera, szczególnie kiedy w grę wchodziły jego książki.

–       Ale najpierw… – Misza podniósł się z kanapy. Wziął do ręki Plastusia. Taka mała figurka a tyle zamieszania, pomyślał. Obejrzał serial o niej z ciekawości i szczerze mówiąc nie miał pojęcia co też Kord widział w nim fascynującego. Dla niego był okropnie nudny. Przygody ludzika z plasteliny, kto to w ogóle wymyślił? Gdyby istniał Zaczarowany Ołówek, to co innego. Rzucił figurkę Idziemu, który złapał ją w locie. – Odeślecie Plastusia muzeum… z przeprosinami.

– – –


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *