Rozbrzmiały ostatnie dźwięki utworu i po chwili z głośników popłynął znajomy głos spikerki
– Za dziesięć minut godzina ósma. Kaśka Buran, witam państwa serdecznie, poranny program radia Talk.fm i nasz gość Misza Lubomirski. Dzień dobry, Misza.
– Dobré ráno, milačku!, mówiąc po czesku, – powitał Lubomirski – chociaż nastrój nie do świętowania
– Właśnie mam takie pytanie, bo zaskoczyłeś mnie tym krawacikiem czarnym…
– Czarnym krawatem, cienkim krawatem. To jest żałoba – oznajmił z udaną powagą.
– Ale po?
– Po tęczy, między innymi.
– A tak, prawda! Dzisiaj się kończy przygoda z tęczową instalacją na Placu Zbawiciela.
– To jest właśnie coś co rozdziera smutkiem moje serce – przyznał Lubomirski, – ale nieszczęścia zawsze chodzą parami. Nie wiem czy wiesz?
– Coś jeszcze rozbierają?
– Gorzej. Niezależne Centrum Kultury Chmielarczyka zbankrutowało.
– Już zbankrutowało? Bo grożono, że zbankrutuje, jak się nie zgłoszą… jeśli jacyś przyjaciele nie przyjdą z pieniędzmi do Centrum. Już nie przychodzą?
– Mało, że nie przychodzą, zabrali te, które już wnieśli…
Kord z trzaskiem wyłączył radio. Warszawska kultura podupadała, za to lubelska miała się świetnie. Nie przypominał sobie innego miejsca, w którym było nagromadzonych tyle instytucji co w centrum Lublina. Jedno centrum kultury za drugim, jedno na drugim. Oferta tak szeroka, a wybór tak trudny, że ciężko wybrać cokolwiek, bo nie jest się w stanie być na wszystkim jednocześnie. Festiwal gonił festiwal. Kord nie był aż tak obyty w kulturalnym programie miasta inspiracji, żeby podać dokładny harmonogram spotkań tego czy owego. Ale przekonany był, że w ciągu roku nie było miesiąca bez festiwalu.
Był tam na przykład ten moloch straszliwy w pobliżu parku, pochłaniający teatry i ngo-sy. Czterdzieści lat go budowali i w dalszym ciągu straszył mieszkańców. Wcześniej z powodu pustych murów i wysokiego płotu przy samej ulicy. Teraz z powodu modernistycznej bryły, betonowych bloków i instalacji dekorujących wnętrza sal. Raj dla turystów i miłośników fotografii. Bo było co zwiedzać.
Kord z jakąś niechęcią spoglądał na te budynki i wspominał, trochę z wyrzutem kilka nieistniejących już w Lublinie autonomicznych centrów kultury. Ot, takie inicjatywy oddolne. Powstawały co jakiś czas, gromadziły ludzi, inspirowały i po jakimś czasie znikały.
Jednym z nich był Cradle.
Mieścił się w opuszczonym domu z czerwonej cegły. Wystrojem Cradle przypominał studio, mnóstwo przestrzeni pomiędzy pokojami i szerokim korytarzem. Na podłodze wytarty dywan, pod oknem stara, rozklekotana sofa. Z tych mebli dworowali sobie bywalcy. Mówili, że to takie domowe, że takie staroświeckie. A w żaden sposób nie mogli zdobyć się na wyrzucenie tych rzeczy. Podobnie jak czajnika, który miał nieustanne problemy z grzałką. Nazywali to miejsce domem. I faktycznie przechodząc przez próg dało się czuć taką atmosferę jaką tylko ciepły, dobry dom potrafił zapewnić.
„Od samego początku mieliśmy wrażenie, że jesteśmy częścią czegoś specjalnego” – Kord wspominał wypowiedź jednego z uczestników dla którejś z lubelskich gazet.
Tutaj odbywały się wernisaże artystów nieznanych, albo mało znanych; takich, którzy nie mogli wystawiać swoich prac w galeriach, bo ich nazwisko nie sięgało pierwszych stron gazet. Po jednej z takich wystaw pozostało malowidło na ścianie nakreślone ręką artysty. Tutaj odbywały się koncerty, muzyczne kolacje i warsztaty. Szczególnie te drugie gromadziły ciekawskich, zaintrygowanych kuchnią całego świata.
I chociaż Kord należał do ludzi, którym przyszłość skłotów i klubów nocnych była z zasady obojętna, to jednak Cradle zdobył jego sympatię. Szczególnie, kiedy rozpętała się kolejna już walka o kulturalne miejsce na mapie miasta inspiracji. W obronie Cradle odezwali się kolejni społecznicy. Kultury się nie narzuca miejscom – mówili. – Kultura wypływa z miejsc.
Walka nie trwała długo. Cradle zamknięto jeszcze tego samego roku. Jakaś niezwykle emocjonalna sprawa; przyjechali właściciele i od tak, z miejsca kazali wszystko pakować. Akurat tę sytuację Kord pamiętał bardzo dobrze. Rozkręcanie szafek, pakowanie sprzętu, wykręcanie żarówek. Pudła piętrzące się w korytarzu. Trzy samochody krążące na trasie Cradle – magazyn. I pustka. Od ścian odbijało się echo wypowiadanych szeptem słów.
Oficjalny komentarz na fanpage’u głosił, że zwyczajnie ta miejscówka zrobiła się już za mała i Cradle szuka większej przestrzeni. Wszyscy wiedzieli, że to nieprawda. Wszyscy też wiedzieli, że był to koniec. Dało się to wyczuć w powietrzu. Smętne miny, uściski, marzenia, że za jakiś czas, że w nowym miejscu, że są przecież plany.
Tak kończyła inicjatywa oddolna. Za każdym razem w tym samym punkcie. Dlatego Kord miał trudny stosunek do lubelskiej kultury i obojętnie przyjął informację o bankructwie warszawskiego centrum. Jak nie to, to będzie inne. Kultura nie umiera, zmienia tylko miejsca i ludzi.
0 komentarzy